Kulturalnie zapóźnieni: czy trzeba być ze wszystkim na bieżąco?
Postawię tezę na samym początku tego tekstu, nie owijając w bawełnę: nie da się być na bieżąco z kulturą. To nie XIX wiek, że wystarczyło mieć obcykanych klasyków i słyszeć o paru wieszczach, żeby być człowiekiem z grubsza przynajmniej obytym. Dziś ktoś, który chciałby być na czasie ze wszystkim, musiałby nie robić nic innego, tylko całymi dniami odsłuchiwać płyty, czytać książki, oglądać filmy, chodzić po teatrach, operach, wystawach i muzeach, a po nocach nadrabiać kilka tysięcy lat poprzedzającej go kultury. Musimy więc wybierać. Problem pojawia się, kiedy to wybieranie staje się źródłem potężnego dyskomfortu, umocowanego w tzw. FOMO.
Fear of missing promo w Biedrze
Przeszłam w życiu etap palącej potrzeby bycia na bieżąco z kinowymi premierami. Chodziłam do kina na prawie wszystko (poza polskimi komediami, bo jednak są pewne granice szacunku do samego siebie, których nie warto przekraczać), jeździłam na kilka festiwali filmowych w ciągu roku, oglądałam filmy w domu na streamie, przed rozdaniami ważnych nagród gorączkowo nadganiałam jak najwięcej nominowanych tytułów, żeby wiedzieć, o co chodzi, żeby mieć opinię, żeby brać udział w dyskusji. Obejrzałam dziesiątki słabych i „tylko przyzwoitych” seriali – setki odcinków, które łącznie kosztowały mnie całe miesiące życia (tak mówi mi aplikacja TV Time). Czy było warto? Niekoniecznie. Po prostu nie umiałam odpuszczać.
Mam 32 lata. Dawno już z tego wyrosłam. A że nie jest to mój zawód i nie utrzymuję się z dyktowania trendów i krytyki kultury, nie mam żadnego powodu, żeby musieć być zawsze na fali. Z ogromna ulgą przestałam dawać wyciągać się na filmy MCU, które tak naprawdę nigdy mnie specjalnie nie racjowały, przestałam zmuszać się do oglądania kolejnych filmów z uniwersum Gwiezdnych Wojen, które nigdy nie było mi bliskie. Mam większe FOMO, kiedy martwię się, że mi wykupią mandarynki na promocji w Biedrze niż gdy omija mnie w kinach jakiś blockbuster. Nie klikam w linki z gorącymi hitami tylko dlatego, że są hitami, nie czuję palącej potrzeby zapoznania się z twórczością modnego autora bestsellerów i niespodziewanie popularnej poetki.
Na Instagramie koleżanki przeczytałam jakiś czas temu pytanie zadane przez jedną z jej czytelniczek. Pytała, jak tworzyć sobie listy książek, które warto każdego roku przeczytać. To pytanie, którego nigdy w życiu sobie nie zadałam: rzeczy, które chciałam obejrzeć, przesłuchać, przeczytać, odhaczyć, piętrzyły się w takim tempie, że zwykle już w momencie wyjścia z bloków startowych wiedziałam, że i tak nie zdążę. Lista książek, które chciałabym przeczytać jest już zbyt długa jak na długość życia, której się spodziewam. A przecież każdego dnia będą pojawiały się coraz to nowe. Przecież obecna lista będzie się rozgałęziać, rozkrzewiać, zapraszać w nieznane jeszcze boczne alejki.
Z przyjemnością bywam kulturalnie zapóźniona
Podsumowując w głowie miniony rok złapałam się na tym, że nie przeczytałam ani jednej wydawniczej nowości. Czy czuję z tego powodu dyskomfort? Bynajmniej. Zdarza mi się sięgać po cudze polecenia, ale najczęściej konsumuję kulturę po wpływem kaprysu lub jakiegoś chwilowego postanowienia. Zdarza mi się znaleźć coś na chwilę przed tym jak wybuchnie zbiorowy zachwyt, zanim internet zaleje fala zachwytów. Czasami sięgam po coś pod wpływem tej fali. Jeszcze innym razem jestem kulturalnie zapóźniona. I z roku na rok jest mi to coraz bardziej wszystko jedno.
Niedawno skończyłam czytać „Metro 2033” Głuchowskiego, od miesięcy walczę z „Welinem” Duncana. Skończyłam „Szum” Tulli i wróciłam do „Mikrotyków” Sołtysa. Spontanicznie zaczęłam czytać jednocześnie dwa tomy „Listów niezapomnianych”, ciągle obiecuję sobie, że wrócę do napoczętego „Delfina w malinach” i że następna książka, jaką otworzę, to już na pewno będzie „Zimowla” Dominiki Słowik. A może nie? Może pod wpływem impulsu wybiorę jakiś reportaż Czarnego? Może w momencie wybierania nowej książki najdzie mnie niespodziewanie na potyczki z klasykami i wreszcie przeczytam „Czarodziejską górę” albo „Miłość w czasach zarazy”?
Na chwilę przed Oscarami udało mi się wreszcie obejrzeć w kinie „Pewnego razu w… Hollywood” i „Parasite’a” – ubiegłoroczne hity, które dostały nominacje do Oscarów i przed ogłoszeniem wyników wróciły do repertuaru multipleksów. Już po gali nadrobiłam „Boże ciało”, ale wciąż mam na liście „Le Mans ’66” i jeszcze kilka zaległości, które od tygodni czy nawet miesięcy spędzają mi sen z oczu. Chociaż… czy naprawdę spędzają? Znalazłabym przecież czas na te filmy, gdyby mi naprawdę zależało. Problem w tym, że zależy mi jakby mniej i to nie tylko dlatego, że towarzyszy temu swoista środowiskowa presja. Powodem jest także to, że zmęczyło mnie szaleńcze tempo tej konsumpcji: o ile festiwale filmowe wciąż sprawiają mi ogromną przyjemność, o tyle jestem naprawdę zmęczona tym, jak szybko trzeba przetrawiać kolejne kulturalne wzruszenia, żeby gładko przeskoczyć do kolejnych.
FOMO i wyścig na opinie
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że wartościowych kinowych premier nie ma aż tak wiele, a dobre powieści, świetne reportaże czy rzucające na kolana płyty to rzadkie perełki. Kiedy jednak wchodzi się głębiej w jakiś temat, nagle przed odbiorcą otwierają się zasoby dotąd niezauważane: i tak repertuar multipleksu to tylko niewielki i niemiarodajny wycinek światowej kinematografii, która każdego roku dostarcza przynajmniej kilkudziesięciu świetnych „must see” tytułów z całego świata. Laureaci nagród Nobla, Bookera, Pulitzera czy Nike to dziesiątku lub nawet i setki godzin czytania każdego roku. A gdzie jest Nebula? Hugo? Paszporty „Polityki”? Wyróżnienia dla komiksów i powieści graficznych?
Nigdy nie chciałam pisać na blogu o książkach, bo nie chciałam czytać pod dyktando nowości, ścigać się na recenzje. W pewnym momencie jednak weszłam w ten schemat w kontekście kinematografii i odebrało to sporo uroku moim kontaktom z filmem. Zdarzało mi się odwlekać seans tylko dlatego, że wiedziałam, że nie mam czasu (i/lub siły lub po prostu ochoty) na pisanie później recenzji. Zdarzało mi się oglądać coś, na co wcale nie miałam ochoty tylko dlatego, że wszyscy wokół o tym mówili, więc wypadało mieć swoje zdanie. Gdzieś po drodze filmy i seriale stały się dla mnie nie tyle źródłem przyjemności, satysfakcji czy rozrywki, a po prostu elementem codziennej rutyny.
A może tak naprawdę wcale nie o to chodzi: może po prostu była to po prostu kolejna z moich wielkich, intensywnych pasji, którym oddawałam się w 100%, dopóki mnie kręciły, a kiedy ostatecznie (jak wszystkie moje pasje) przestały dostarczać mi intensywnych przeżyć, straciły moje zainteresowanie? Nie wiem. Stwierdziłam po prostu, że nie warto do niczego się zmuszać: będę zatem pisać o tym, co przykuje moją uwagę, o starych książkach i przebrzmiałych kinowych hitach, o serialach, które wszyscy skończyli oglądać już dawno temu. O ile w ogóle będę o nich wspominać.
I tak wszyscy umrzemy, nie przeczytawszy tych wszystkich książek
Na liście filmów „do obejrzenia” mam ponad 3,5 tysiąca pozycji. Mam 32 lata. Obejrzałam jak dotąd – według mojego filmwebowego konta – 2 462 filmów (w tym 386 krótkich metraży) i 212 seriali. Nawet gdybym oglądała codziennie jeden film z listy, zajęłoby mi to 10 lat. A przecież lista nie uwzględnia przyszłych nowości, które w ciągu tych 10 lat trafią na ekrany. I nie ma na niej również setek klasyków kina, które też powinnam obejrzeć – po prostu nigdy nie dodałam ich do spisu. Przeglądam tę listę i już po przerzuceniu kilku kart nie rozpoznaję części tytułów i nie wiem, dlaczego w ogóle zaznaczyłam dany film czy serial jako „do obejrzenia”. Wchodzę na swoje konto w Goodreads i jest dokładnie tak samo: nawet jeśli kiedyś w końcu przeniosę wszystkie dane z Lubimy Czytać i dodam do swojego profilu wszystkie książki, które naprawdę przeczytałam, prawdopodobnie nie przekroczę 1 000 tytułów – celuję w coś w okolicy 700, może 800 książek, a przecież ogromna część z nich to pozycje dla dzieci i młodzieży, które przeczytałam jeszcze w podstawówce oraz na początku gimnazjum.
Na mojej liście „do przeczytania” znajduje się ponad 1 500 książek, a przecież już dawno przestałam dodawać tam kolejne pozycje, przerażona wielkością tej liczby. I nigdy nie dodałam tam Manna, Prousta czy nawet Lema, o których nadrobieniu nie trzeba mi przecież przypominać. Ile zatem książek tak naprawdę chciałabym przeczytać do końca życia? Pięć tysięcy? A może dziesięć? Czy ten plan w ogóle ma szanse powodzenia? Ostatecznie nie każdy jest Mateuszem Morawieckim, który – jak twierdzi – w wieku 51 lat ma na koncie „4-5 tys. książek” (jak wiadomo, bardzo łatwo pomylić się o tysiąc książek, zwłaszcza kiedy szacuje się na oko i ma się problem z rozróżnianiem prawdy od fikcji): bohaterski premier czyta zatem, jak wychodzi z prostej matematyki, w granicach 78 – 98 książek rocznie od dnia swoich narodzin. Aż dziw bierze, że przy takich możliwościach intelektualnych został tylko premierem Polski, a nie imperatorem Krainy Czarów.
Znam co prawda ludzi, którzy czytają rokrocznie po 100 książek czy nawet więcej, ale większość z nich jest w jakiś sposób zawodowo związana z branżą księgarską lub światem literatury w ogóle, ewentualnie są to osoby parające się pracą naukową, które czytanie opasłych tomiszczy także uwzględniają na liście swoich zawodowych obowiązków. Ale zdecydowanie da się czytać 100 czy nawet 150 książek rocznie. Zwłaszcza jeśli są to raczej pozycje o objętości szekspirowskich dramatów, a nie „Ulisses” czy „W poszukiwaniu straconego czasu”.
I tylko jak echo wraca wciąż to elementarne pytanie: czy warto, czy warto, czy warto. I co warto. Co warte jest pieniędzy i czasu, zwłaszcza czasu, bo wartość tego zasobu staje się z wiekiem coraz wyższa. Nie da się, rzecz jasna, uniknąć pewnych rozczarowań i trafiać zawsze w sam środek tarczy, ale na pewno można wybierać lepiej. I nie wiem jak wy, ale ja zaczynam od ograniczania serialowych nowości. Zwłaszcza na Netflixie.
***
Znajdź mnie na Goodreads i czytaj razem ze mną najlepsze i najgorsze fragmenty książek na Instagramie.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma być miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.