Czy zakupy są tańsze od psychoterapii? Laurella, kontrowersyjne metki i hasło „jak się zabić” w Google
Gdzieś w połowie 2015 roku Stay Fly przekonał mnie do wzięcia udziału w organizowanej przez niego społecznościowej akcji, mającej na celu dotarcie z właściwym komunikatem do osób poszukujących w sieci treści na temat sposobów popełnienia samobójstwa. Napisałam wtedy tekst, który dziś, po niecałych 6 latach, ma 46 tys. unikalnych odsłon, co sprawia, że jest w czołówce najpopularniejszych postów, jakie kiedykolwiek opublikowałam. Podlinkowałam ten tekst na fanpage bloga tylko raz. Nigdy nie wydałam ani złotówki na jego promocję. Sama akcja, chociaż cieszyła się wówczas popularnością, nie miała porażającego, masowego zasięgu i nie była dyskutowana w sieci przez całe miesiące. Parę tygodni po publikacji wydawało mi się, że sprawa ucichła.
Celem Janka było zastąpienie wyników na pierwszej stronie wyszukiwarki Google’a naszymi tekstami, ilekroć ktoś wpisze tam pytanie „jak popełnić samobójstwo”. Jeśli zrobicie to na swoich przeglądarkach w wersji incognito, na jednym z pierwszych miejsc powinna pojawić się wam publikacja Konrada Kruczkowskiego, a na drugiej stronie – tekst Janka.
Mój tekst znajdziecie w Google po wpisaniu hasła „jak się zabić”.
Czy to był dobry pomysł?
Przez miniony rok nie prowadziłam bloga w zasadzie wcale. Nie pisałam nowych tekstów, nie linkowałam do starych, z rzadka wrzucałam coś na fanpage, ostatecznie i to porzuciłam. Nie sprawdzałam statystyk w Google Analytics, bo nie miało to najmniejszego sensu. Mimo to każdego miesiąca zaglądało tu ok. 10 tys. osób – całkiem sporo jak na martwą stronę, którą nikt się nie zajmuje.
Co jakiś czas pod tamtym tekstem pojawiał się nowy komentarz. Nierzadko były to komentarze o treści, która sprawiała, że żałowałam tej publikacji. Bardzo późno zdałam sobie sprawę, w jakim stopniu przerosła mnie ta akcja, jej konsekwencje w postaci dziesiątek osób, które naprawdę szukają w sieci sposobu na skuteczne samobójstwo. Do dziś nie wiem, co tym ludziom odpisać, bo sama nie jestem obecnie w stanie brać na siebie takiego obciążenia. Nie jestem w na tyle dobrej formie, żeby komukolwiek pomóc. Boję się, że któregoś dnia znowu dostanę maila w sprawie tego tekstu i czytając czyjąś historię, po raz nie wiem już który nie będę wiedziała, co odpowiedzieć tak, żeby nie zaszkodzić. Bo krótkie „idź do psychiatry” to za mało, zwłaszcza gdy dana osoba ma realne powody, dla których tę decyzję odwleka – jak chociażby strach przed reakcją otoczenia, które problem konsekwentnie bagatelizuje. Jak lęk przed byciem uznanym za słabego, za nieudacznika. Jak brak środków finansowych lub wsparcia rodzica, bez którego podróż do oddalonego miasta, w którym znajduje się najbliższy dostępny specjalista, staje się wyzwaniem.
Z drugiej strony nie chce wyłączać możliwości komentowania, bo wiem, że dobrze jest mieć miejsce, w którym można coś z siebie wyrzucić. Sama potrzebowałam wielokrotnie takich miejsc i też byłam kiedyś jedną z osób, które w sieci szukały takich właśnie odpowiedzi. Czy tego rodzaju tekst na blogu byłby mi w stanie pomóc, czy dzięki niemu zadzwoniłabym gdzie trzeba, zaczęła szukać pomocy? Nie wiem. Pamiętam tylko, że świadomość tego, że moje problemy rozumieją dziesiątki osób, które przechodzą przez to samo, była kojąca. I dawała poczucie, że byś może jednak da się z tego wyjść.
Statystyki, od których mam mdłości
Piszę o tym wszystkim dlatego, że po latach przyjrzałam się bliżej statystykom tego tekstu, opublikowanego 15 czerwca 2015 roku. Chciałabym móc wam powiedzieć, że przepadł, że nikt go nie czyta, że nikt już takich treści nie szuka, że to nikomu niepotrzebne. Nie jestem w stanie tego powiedzieć.
2015 (6,5 miesiąca): 7 122 unikalne odsłony;
2016: 4 946 unikalnych odsłon;
2017: 1 965 unikalnych odsłon;
2018: 11 031 unikalnych odsłon;
2019: 17 258 unikalnych odsłon;
styczeń i luty 2020: 4 017 unikalnych odsłon, czyli średnio ok. 2 000 unikalnych odsłon miesięcznie: jeśli to tempo utrzyma się do końca roku, tekst zaliczy ok. 24 tys. unikalnych odsłon.
Oczywiście, możemy śmiało założyć, że tekst dociera z roku na rok do coraz większej grupy osób dlatego, że coraz wyżej się pozycjonuje. To na pewno prawda. Ale to wciąż liczby, których nie powinno być. A mnie robi się trochę niedobrze, ilekroć zaglądam do statystyk Google Analytics i każdego tygodnia widzę ten tekst w czołówce najczęściej czytanych, chociaż przecież od lat konsekwentnie udaję, że on nie istnieje. Do dziś. Bo uwiera mnie to na tyle, że już czas o tym porozmawiać.
Jak przeprosić, żeby nie przeprosić
Zaczęłam pisać ten tekst w ubiegłym tygodniu, nie planując odnosić się za jego pośrednictwem do żadnej konkretnej sytuacji. Tak po prawdzie nie wiedziałam nawet, jak go skończyć, jakie wyciągnąć z niego wnioski – wszystkie wydawały mi się wydumane, pretensjonalne, egzaltowane. Bo cóż mogłabym napisać, skoro wszystko zostało już powiedziane (a przynajmniej tak mi się wydawało)? Zmieniłam zdanie pod wpływem kontrowersyjnych metek marki Laurella, który to temat wypłynął w ciągu ostatnich kilku dni. Trafiłam na niego za pośrednictwem koleżanki, która na swoim stories udostępniła zdjęcie rzeczonej metki, zrobione przez autorkę tego profilu. W skrócie: sprawa szybko urosła, właściciele marki przeprosili (konkretnie: jedna połowa zespołu przeprosiła, a druga udawała, że przeprasza) i jedynym problemem pozostaje to, że zarówno oni sami jak i ich klienci zdają się nie rozumieć, w czym tkwi clou tych kontrowersji.
„Trudno nam uznać, aby ktokolwiek mógł potraktować napis na metce odzieżowej obok przepisu prania jako prawdziwą i wiarygodną poradę medyczną, do której warto się zastosować” napisał współwłaściciel Laurelle, Marcin Vogel. Przy okazji przeprosił w jakże dobrze nam już znany sposób: „Przykro nam, że niektóre z naszych klientek mogły poczuć się nimi urażone” – wiecie, nie „przykro nam z powodu tego, co zrobiliśmy i że kogoś uraziliśmy”, tylko „że ktoś mógł poczuć się urażony”. Ten pokrętny rodzaj paraprzeprosin na stałe wszedł już do kanonu manipulacji, w poradnikach powinien znaleźć się w rozdziale „jak przepraszać, żeby nie brać odpowiedzialności za swoje błędy i tak naprawdę nie przeprosić nikogo”.
Naprawdę, nie uczcie się przepraszać z podręczników do NLP i z porad biedacoachów. To są efekty. I nikt, kogo narzędziem pracy jest język, nie daje się na takie teksty nabrać.
Dla porównania: druga połowa marki, Laura Coco Reiss, napisała na swoim Instagramie po prostu „przepraszamy za metki Laurelli”. Bez wykrętu w stylu „przepraszam, że nie rozumiecie mojego poczucia humoru”.
Ja natomiast chciałabym tym tekstem nie tyle uderzać w samą firmę, która zareagowała całkiem dobrze (takie 4/5, minus za formę „przeprosin” ze strony Marcina Vogela i brak jakiegoś zadośćuczynienia), co odpowiedzieć wszystkim, którzy z oburzeniem bronią Laurelli i twierdzą, że cała ta krytyka jest mocno przesadzona i niepotrzebna, a sam żart przecież nikogo nie obraża. Bo wiecie, co jest jeszcze tańsze od zakupów? Parę metrów sznura. He he.
Żarty żartami, ale fakty nie są zabawne
Ja też miewam problemy z wyobrażeniem sobie albo zrozumieniem wielu zjawisk, ale to nie oznacza, że nie mają one miejsca i że nie dotyczą zjawisk powszechnych. Nie rozumiem na przykład jak można nie posprzątać po swoim psie na ulicy, być przeciwnikiem szczepionek albo dobrowolnie jeść kaszę gryczaną. Ale tak wiele osób robi te rzeczy, że najwidoczniej warto uznać, że nie cały świat myśli i postępuje tak jak ja. Niezależnie od tego, kto ma rację, zakładanie, że wszyscy ludzie rozumują i odbierają komunikaty w ten sam sposób jest po pierwsze ślepą uliczką, a po drugie świadczy o braku wyobraźni i empatii. Oczywiście nie jest tak, że ponosimy bezwzględną odpowiedzialność za to, że ktoś opacznie zrozumie nasze słowa, bo to zawsze może się zdarzyć. Ale właśnie dlatego, że nie mamy kontroli nad tym, czy na pewno zostaniemy właściwie zrozumiani, powinniśmy uważać na swoje wypowiedzi i ważyć zdania, dobierając je świadomie. Zwłaszcza kiedy tworzymy przekaz masowy, w dodatku utrwalony na piśmie. Gdzieś pomiędzy swobodą wypowiedzi a cenzurą jest ogromna przestrzeń wypełniona licznymi odcieniami odpowiedzialności za własne słowa.
Nie zakładam, że właściciele marki mieli złe intencje, zatwierdzając te hasła na swoich metkach. Zakładam, że jest to wynik bezmyślności, lekceważenia problemu (lub po prostu niezaprzątanie sobie nim głowy) i braku empatii, a nie złej woli. Chociaż nie bawią mnie te napisy, nie czuję się przez nie osobiście obrażona, raczej zniesmaczona: ostatecznie wiem dobrze, że zakupy wcale nie są tańsze niż psychoterapia, zwłaszcza jeśli traktuje się je jako remedium na zły nastrój (każda sukienka Laurelli to koszt 1 do 2 prywatnych sesji z psychoterapeutą, w zależności od wybranego modelu i miasta). Wiem też, że kupowanie sobie ładnych rzeczy naprawdę może uratować kiepski dzień, podobnie jak zjedzenie czegoś pysznego. I mam również świadomość, że na pewnym poziomie humoru – dość mrocznego, dodajmy – to hasło naprawdę ma szanse obronić się jako żart. Pod warunkiem, rzecz jasna, że ten żart opowiada się w kręgu ludzi, którym nie trzeba wyjaśniać, że zaburzenia psychiczne to nie fanaberia i którzy na 100% nie traktują tego napisu poważnie.
Właściciele marki bronią się, że miał to być tylko dowcip i że naprawdę wcale tak nie myślą. I ja w to wierzę. Więcej – jestem przekonana, że procesu tworzenia tego hasła nie poprzedziło jakiekolwiek myślenie o tym, jak będzie ono odbierane. Żadna marka nie ma nigdy całkowitej kontroli nad tym, gdzie i do kogo trafiają jej produkty oraz jak odbierany jest jej przekaz: tworzenie persony w marketingu nie jest nauka ścisłą i nie oznacza, że jeśli grupa docelowo została określona, to wśród klientów nie może znaleźć się ktoś, kto na pierwszy rzut kompletnie do niej nie pasuje. A dowcipasy podważające sens leczenia psychiatrycznego i pomocy psychologicznej trafiają w Polsce na grunt niezwykle podatny: tego rodzaju problemy są wciąż bagatelizowane, lekceważone, wciąż wiele potrzebujących pomocy osób słyszy „weź się za siebie”, „nie wymyślaj”, „idź pobiegaj”, „wyjdź do ludzi”, „zjedz sobie czekolady, to ci przejdzie”.
Łatwo stracić to z oczu, kiedy ktoś obraca się w środowisku świadomym problemów społecznych: można wówczas wpaść w pułapkę myślenia, że cały świat wygląda jak wnętrze tej bańki, w której psychoterapia to coś normalnego, czego nie trzeba się wstydzić, o czym można swobodnie porozmawiać z koleżanką. Co ważne: chociaż wyższa świadomość społeczna często wiąże się z analogicznie wyższym przywilejem społecznym i ekonomicznym, nie jest bynajmniej tak, że dobra sytuacja materialna sprawia, że człowiek jest automatycznie otwarty na tego rodzaju zagadnienia. Ergo: to, że kogoś stać na sukienki Laurelli nie oznacza, że rozumie problematykę zaburzeń psychicznych. Między tymi dwoma zjawiskami nie ma korelacji. Postawienie tezy „klienci marki wiedzą, że to tylko żart” nie ma żadnego logicznego umocowania.
Laurella: zakupy vs. psychoterapia
Ubrania Laurelli to średnia półka cenowa: sukienki kosztują mniej więcej od 150 do 300 zł, ale w sekcji „wyprzedaż” można bez problemu znaleźć rzeczy w cenach od 50 do 100 zł, czyli równym popularnym sieciówkom. Biorąc pod uwagę liczbę dostępnych modeli w 3 rozmiarach każdy oraz 3 butiki stacjonarne możemy spierać się o to, czy jest to wciąż marka bardzo niszowa. Na pewno nie można porównywać jej z dużą sieciówką, niemniej zarówno ceny jak i bogactwo oferty pozwalają założyć, że jest to już poważny biznes z wysokimi obrotami, a nie dwuosobowa firma magazynująca towar w salonie. I świetnie, kibicuję mocno, zwłaszcza że Laurella szyje w Polsce i ma w ofercie sporo ubrań z naturalnych tkanin. Oby sprzedawali jak najwięcej. Ceny na stronie internetowej oraz styl marki sprawiają jednak, że potencjalna grupa odbiorców jest naprawdę ogromna: to nie jest trudna moda dla fanów dekonstrukcji czy architektonicznych form, nie jest to także marka dla bogaczy. Ubrania Laurelli nie są na tyle „trudne”, żeby sprawdzały się tylko na chodnikach wielkich miast, gdzie oryginalność czy nawet pewna przesada nie budzą już przesadnego zainteresowania mijanych osób. To po prostu ładne, dziewczęce, kobiece, seksowne lub/i modne sukienki, które bez oporów założyłoby na dzień dobry kilkaset tysięcy Polek.
Czy marka, które nie buduje swojego wizerunku na stanowczo określonych wartościach etycznych, społecznych, światopoglądowych itd. może powiedzieć, że wie, jakie poglądy i podejście do kontrowersyjnych zagadnień mają jej klientki? Czy może być na 100% pewna, że swoim przekazem nie wyrządza szkody komuś, kto traktuje go serio i wywiera wpływ na otaczające osoby? Myślę, że więcej o poglądach i postawach swoich klientów mogą powiedzieć firmy typu Red is Bad niż np. Aryton: ta druga firma nie polaryzuje odbiorców i stawia na wartości, które nie budzą kontrowersji, konsekwentnie unikając trudnych tematów. Daleka jestem od tego, żeby oceniać, która z dróg jest lepsza – sama lubię niszowe, zaangażowane społecznie marki, ale to kwestia upodobań, a nie profesjonalna diagnoza.
Zastanawiam się jednak, jak zareagowałaby Laurella, gdyby wśród jej klientek znalazła się np. celebrytka, popularna blogerka, słowem – ktoś medialny, o dużym zasięgu, kto chętnie pokazywałby się w ubraniach marki na zdjęciach. Załóżmy, że byłaby to osoba znana z tego, że publicznie mówi rzeczy sprzeczne z nauką i zdrowym rozsądkiem: z jednej strony aktywnie zwiększałaby obroty i przyciągała nowych klientów, z drugiej strony np. pisałaby, że wyleczyła depresję puree ziemniaczanym i że nie wierzy w psychiatrów, bo wystarczy mieć silną wolę, dużo się modlić lub przyłożyć sobie amazońską żabę do ramienia, żeby wygrać z zaburzeniem psychicznym. Załóżmy, że klientką Laurelli została celebrytka, która metki marki pokazuje ze śmiechem na swoich Instastories, mówiąc swoim fankom, że „wreszcie jest firma, która ma dystans do mody na psychoterapię i psychotropy”. I że pod jej wpływem fanki tejże celebrytki zostają klientkami Laurelli, wierząc święcie w to, że właściciele mają tenże właśnie „dystans”.
Czy Laurella odcięłaby się wówczas od takiej celebrytki? Czy czekałaby raczej, aż pojawi się opór po drugiej stronie i kontrowersje zaczną odbijać się na sprzedaży? Czy aż tak przerysowany przykład jest potrzebny, żeby wyjaśnić, jak wiele osób może odbierać takie hasło na metce? Sama nie wierzę, że wszywka w sukience może zmienić czyjś sposób myślenia i przekonać, że psychoterapia jest bez sensu: nie w tym rzecz. Marce zarzucam nie tworzenie patologicznej sytuacji, a umacnianie jej i legitymizowanie. I być może wam takie paranoiczne gdybanie wydaje się przesadą, ale ja między innymi to właśnie robię zawodowo, wyprzedzając myślami potencjalne kryzysy wizerunkowe.
Ha ha ha, nope
Hasło „zakupy są tańsze niż psychoterapia” to żart z gatunku tych, które słusznie budzą kontrowersje. Bo oczywiście, można śmiać się ze wszystkiego – przed opowiedzeniem żartu warto się po prostu zastanowić, komu się go opowiada i jakich okolicznościach. A przypadku marki, której klientkami są po prostu zgrabne (to wymuszają w dużej mierze kroje Laurelli) dziewczyny lubiące sukienki, trudno zagwarantować, że po drugiej stronie jest na pewno klient świadomy problemu i odbierający hasło na metce jako żart, bo aż tak wiele o każdym kliencie właściciele Laurelli wiedzieć nie mogą. Idąc dalej: marka nie wie, czy jej ubrania nie trafiają do domu, w którym panuje narracja w stylu „psychoterapia to fanaberie, depresja to lenistwo”. Czy nie chodzi w nich dziewczyna, która psychoterapii potrzebuje, chociaż sama o tym nie wie, bo z każdej możliwej strony słyszy tylko, że to głupota. Metka oczywiście nie jest temu winna, ale dorzuca swój kamyczek do właśnie takich ogródków, umacniając szkodliwy przekaz.
Jeśli natomiast chodzi o mnie osobiście, nie czułabym się komfortowo, nosząc ubrania z metką sprowadzającą psychoterapię do czegoś opcjonalnego, co można zastąpić zakupem nowych ubrań: celowo jednak nie powołuję się na argument własnych problemów, bo nie chcę sprowadzić tej sprawy do przepychanek na poziomie „a ja się leczę u psychiatry i mnie to nie obraża”. Uprzedzając takie wypowiedzi, od razu powiem: to doprawdy fantastycznie, że cię nie obraża. To wspaniale, że umiesz się z tego śmiać. Gdyby chodziło tylko o mnie i mój jednostkowy problem, nie poświęcałabym całego dnia na pisanie tego tekstu: nie ma znaczenia, czy mnie to osobiście obraża, boli czy uwiera. Ja sobie poradzę: mam rozbudowany system wsparcia, nic nie stoi na drodze między mną i terapią, moi przyjaciele mnie dopingują. A ja tylko staram się nie zapominać nawet na moment o tym, jak bardzo jestem w tej sytuacji uprzywilejowana. I jak wiele osób z podobnymi problemami nie może powiedzieć o sobie tego samego.
Mogę sobie wyobrazić sytuację, w której ten żart jest naprawdę zabawny: ma ona miejsce w świecie, w którym poziom świadomości związany z zaburzeniami psychicznymi jest tak wysoki, że decyzja o pójściu do psychiatry lub psychoterapeuty jest tak naturalna jak zabranie kaszlącego dziecka do pediatry. Wiecie, przy stole siedzi rodzina i nagle ktoś zaczyna staropolskim obyczajem opowiadać o tym, że strzyka go w krzyżu, ma refluks i wrastający paznokieć, a do tego problemy z wątrobą, więc regularnie stoi w kolejkach do lekarza. Normalne, nie? Totalnie w prawie każdym polskim domu przy rodzinnym spędzie ktoś taki zawsze się trafi. Bywa, że te opowieści budzą obrzydzenie, ale jeśli ktokolwiek bywa zaszokowany, to raczej czasem oczekiwania w kolejce niż tym, że ciotka Genowefa chodzi do nefrologa. Chore nerki rzecz ludzka, nie ma się czego wstydzić.
https://www.facebook.com/radoscwesolosc/photos/a.120449821941591/521366685183234/?type=3&theater
A teraz wyobraźcie sobie, że podobnie lekkim tonem mówicie rodzicom przy obiedzie „chyba mam depresję, idę do psychiatry”. I teraz w zaciszu własnego sumienia zastanówcie się tak uczciwie, jaka byłaby reakcja. I ilu z was usłyszałoby, że „teraz to wszyscy mają depresję”, „ja też mam depresję i nie narzekam”, „to teraz taka moda na te terapie” i „weź się lepiej do jakiejś roboty, a nie wymyślaj”. W ilu rodzinach temat zostałby zbyty żarcikami mającymi na celu zamaskować zakłopotanie. Przy ilu stołach zapadłaby przynajmniej na chwilę niezręczna, pełna napięcia cisza, której nie byłoby tam, gdybyście oświadczyli, że idziecie do ortopedy. Nie muszę znać tego z autopsji, żeby wiedzieć, że jest to wciąż, niestety, powszechne – także wśród ludzi, których stać na bardzo ładne ubrania. Także wśród kobiet, które noszą polskie niszowe marki.
Trzymaj (się na) dystans
Proszę, nie mówcie, że krytykowanie takich hasełek jest przesadą. Być może nie wiecie, jak to jest, wypierać własne zaburzenia tylko dlatego, że otoczenie usilnie przekonuje, że stany lękowe, depresja, cyklotymia czy inne problemy to współczesne wymysły i kaprysy. Być może nie doświadczyliście tego w swoim środowisku lub jesteście tak asertywni, że robicie swoje i mimo wszystko szukacie pomocy, nie przejmując się takimi uwagami. Jeśli tak, to super – ja też nie odnoszę się do swojej własnej sytuacji, tylko do powszechnie panującej narracji, w której poszukiwaniu warto czasami zanurzyć się w sekcje komentarzy pod artykułami na dużych portalach i na Facebooku. Bo empatia polega z grubsza właśnie na umiejętności wczucia się w sytuację, w której się nigdy nie było lub postawienia się w pozycji osoby, którą się nie jest.
Nie tak dawno podobne kontrowersje towarzyszyły marce Missguided, która na metkach drukowała (nie wiem, czy wciąż drukuje) hasło „give it to your mom, she will wash it”. Bo, jak wiadomo, to jest absolutnie przezabawne, że w XXI wieku wciąż tak wiele kobiet wraca z pracy zawodowej prosto na drugi etat do domu, gdzie musi przygotować obiad, wyprać i wyprasować ubrania całej rodziny, a potem jeszcze posprzątać. Marka na swojej stronie twierdzi, że „our mission is to empower females globally to be confident in themselves and be who they want to be”. Oczywiście po tym, jak już zrobią pranie za wszystkich członków swojej rodziny. I znowu: to hasło byłoby przekomiczne, gdyby nie to, że jest nie tyle żartem, a obrazem rzeczywistości, w której to wciąż na matkach spoczywa obowiązek dbania o brzuchy i zawartość szaf domowników – w przypadku Missguided także nastoletnich lub dorosłych dzieci mieszkających z rodzicami, które najwyraźniej nie opanowały sztuki prania własnych gaci. Zresztą po co niby miałyby to robić, skoro matka-służąca zawsze wypierze, kiedy podrzuci jej się szmaty w odpowiednie miejsce. Czy posiadacz ubrania nie mógłby np. oddać go do prania ojcu? Czy ojca przerasta koncepcja obsługi pralki? A może to jest po prostu ojca niegodne? Nie: po prostu w stereotypie osoby usługującej całej rodzinie nie ma obrazu mężczyzny. Ten sam stereotyp sugeruje, że do ojca idzie się z zadaniem z matematyki, a do matki – z wypracowaniem z polskiego, bo równania rozwiązuje się, jak wszyscy wiemy, penisem, a wypracowania najlepiej pisze się piórem zanurzonym w krwi miesięcznej. Karmnik do zbudowania – ojciec, przyszycie guzika – matka. Gotowanie ziemniaków – matka, nauka jazdy samochodem – ojciec. Lanie pasem na gołą skórę: ojciec. Przytulanie: matka. I brudne majtki, sukienki, bluzy i skarpety – też matka. I jaki jest tego efekt? Z jednej strony kobiety są nierzadko sprowadzane do roli bezpłatnych służących do wszystkiego, z drugiej – mężczyznom stawia się wymagania, którym niekoniecznie są w stanie sprostać. Kobieta bez prawa jazdy nie jest oceniana tak surowo jak mężczyzna w takiej samej sytuacji, wolno jej płakać (nawet publicznie, wiadomo, i tak nie nadaje się zgodnie z tym tokiem myślenia do biznesów i na kierownicze stanowiska), a kiedy to jej partner zajmuje się prowadzeniem domu na pełny etat, wcześniej czy później usłyszy od kogoś, że „żaden z niego facet”.
Prawdziwym żartem (przede wszystkim z samej nieudolności posiadaczki ubrania, która nie potrafi obsługiwać pralki) nawiązującym do stereotypu moglibyśmy nazwać hasło „oddaj do wyprania mężowi” (kopalnią takich żartów są facebookowe profile Man who has it all i jego polski odpowiednik Mężczyzna spełniony: obydwa konstruują komunikaty, ironicznie odwracając role społeczne kobiet i mężczyzn), bo sytuacja, w której mężczyzna jest naturalnie postrzegany jak połączenie zmywarki z odkurzaczem i pralką nie ma we współczesnym społeczeństwie miejsca i byłby to żart bardzo oczywisty. Oczywiście jest wielu mężczyzn (coraz więcej, co niesamowicie cieszy), którzy bez gadania dzielą obowiązki domowe ze swoimi partnerkami (a nie „pomagają”), są i tacy, na których spoczywa całkowita odpowiedzialność za prowadzenie domu. Znam nawet przypadek małżeństwa, w którym ona głównie malowała paznokcie, a on pracował zawodowo, gotował, sprzątał i prasował. Małżeństwo przetrwało 2 lata i wszyscy w otoczeniu byli oburzeni tym, że małżonka była leniwa i nic nie robiła. Ile jest tymczasem rodzin, w których dwie osoby wracają do domu o podobnej porze, po czym pan domu zasiada z gazetą w fotelu i „odpoczywa”, w weekendy zamyka się w garażu lub jedzie na ryby, a pani domu prosto od drzwi rzuca się robić obiad, podaje go na stół i żwawo zabiera się do zmywania naczyń, wolne soboty spędzając dla odmiany na odkurzaniu i myciu podłóg?
Żarty, w których obowiązkiem matki jest prać cudze gacie, są równie zabawne, co śmieszki z tego, że mężczyźni w Polsce praktycznie nigdy nie otrzymują prawa do opieki nad dziećmi, niezależnie od ich realnego zaangażowania w proces ich wychowania i kontakt z potomstwem. Obydwie sytuacje są przejawem systemowego seksizmu i byłyby cholernie śmieszne, gdyby nie były prawdziwe. Niestety, są smutną rzeczywistością: być może bawią ludzi, których ta sytuacja nie dotyczy i którym wydaje się, że ten model życia odchodzi do lamusa. Bawi być może i takich, którzy w takim schemacie żyją, ale nie mają z tym problemu, bo czują się doceniani i kochani, a nie pokrzywdzeni i wykorzystywani. I być może na takie hasła nie zwracają nawet uwagi kobiety, które naprawdę są ofiarami domowego wyzysku i godzą się na to, bo nie myślą nawet o tym, że można żyć inaczej – nie protestują przeciwko jakimś tam napisom na metkach, bo mają ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład to, żeby nastoletnie dzieci i bardzo zmęczony mąż mieli w szafie czyste skarpety, bo jeśli skarpet nie będzie, to może się okazać, że ktoś skończy z podbitym okiem albo usłyszy, że jest leniwą i bezwartościową kurwą. Że niby przesadzam? Doprawdy, mieszkam na warszawskiej Pradze. Takie epitety (gwoli sprawiedliwości – padające z ust osób płci obojga pod adresem osób płci obojga) zdarza mi się tu słyszeć nawet w Biedronce przy brokułach. I uwierzcie mi, bardzo często padają one z ust osób, które mogą sobie pozwolić na zakup modnych ubrań.
I dlatego właśnie warto zrobić coś w celu zmiany sytuacji, zamiast generować hasła umacniające patologię i oswajające ją jako akceptowalną normę. Bo koniec końców o to oswajanie właśnie tu chodzi: kiedy umiemy mówić o czymś lekko, z humorem i z tak pożądanym przez wielu dystansem, łatwo jest zapomnieć, że do niektórych rzeczy nie powinniśmy podchodzić lekko. Kiedy ludzie chorzy na raka żartują z raka, robią to – tak zakładam – dla oswojenia własnego lęku i z potrzeby przywrócenia w swoim życiu poczucia normalności. Ale nikt nie szydzi bezkarnie z osób chorych na raka, a jeśli ktoś namawia ich, żeby przestali się leczyć, a zamiast tego wyszli się przewietrzyć lub kupili sobie rybki, jest zakrzykiwany. Na każdego fana znachora Zięby przypadają tysiące rozsądnych ludzi.
Gdyby kobiety zarabiały na całym świecie tyle co mężczyźni, gdyby nie były gwałcone, gdyby nie były ofiarami przemocy, nie były dyskryminowane i uprzedmiotowione przez narrację w mediach, seksistowskie żarty byłyby o wiele zabawniejsze. Bo byłyby tylko żartami, a nie tym, czym są obecnie: szyderstwem z mniejszych i większych tragedii, która każdego dnia jest udziałem wielu milionów osób na całym świecie. Nie wszystkie problemy i nieszczęścia musimy oswajać: wiele z nich powinniśmy po prostu zwalczać z całą stanowczością i rozwiązywać.
Analogicznie żarty z psychoterapii byłyby znacznie śmieszniejsze, gdyby każdego dnia w Polsce nie wieszały się lub nie skakały pod pociąg zdesperowane dzieciaki.
Powiem wam w sekrecie jedną rzecz: ta powszechnie wyśmiewana poprawność polityczna polega na tym, że naprawdę lepiej być trochę przewrażliwionym na punkcie ludzkiej krzywdy niż być pozbawionym jakiejkolwiek wrażliwości i sadzić dowcipasami z wdziękiem i błyskotliwością weselnego wodzireja z lat 90. Bo, wyobraźcie sobie, ja naprawdę rozumiem, że was być może nie oburza ten i wiele innych żartów. Nikt nie wymaga od was tego, że będzie was to oburzać. Uprasza się was jedynie o zrozumienie tego, że inni ludzie też mają uczucia i punkty zapalne, niekoniecznie takie jak wasze, i że mają prawo być czymś oburzeni, dotknięci, zasmuceni, zranieni. I o to, żebyście przestali im tłumaczyć, że „przesadzają”, że nie mają do tego prawa, że „czepiają się byle czego”. Bo gwarantuję wam, że rzeczy, które was samych bolą, drażnią, złoszczą lub przejmują smutkiem także dla wielu osób są pierdołą, nad którą nie warto się pochylać. Zanim więc powiecie komuś, że „są ważniejsze problemy”, pomyślcie o tym, że ktoś to samo mówi o ludziach żyjących w strefie wojny, o katastrofie ekologicznej, o przemocy wobec zwierząt, o wyzysku na rynku pracy, o niskich emeryturach, o braku miejsc w żłobkach, biciu dzieci, wycinaniu drzew, bezkarnych alimenciarzach czy dwuletnim czasie oczekiwania na wizytę u lekarza specjalisty. I warto być człowiekiem, który dostrzega np. ten problem żłobków, chociaż sam nie ma dzieci. Albo rozpoznaje jako problem systemowy to, że dominanta zarobków w Polsce to obecnie ok. 1 800 zł na rękę, chociaż sam zarabia trzy średnie krajowe.
Mówiąc brutalnie: warto być człowiekiem, który nie trzyma głowy w głębi własnej dupy i zauważa także te problemy, które go bezpośrednio nie dotyczą.
Czym różni sie kruk od biurka?
Właścicielom Laurelli i broniącym marki fankom wydaje się, że hasło „zakupy są tańsze od psychoterapii” jest zabawne, bo przecież wszyscy wiedzą, że to żart. Może zatem idźmy o krok dalej, żeby wydobyć sedno problemu: zmieńmy to hasło na „zakupy są fajniejsze niż chemioterapia” – bo przecież są! Każdy wolałby iść na zakupy niż leczyć nowotwór, tylko że to nie są realne alternatywy, nikt nie staje przed takim wyborem. Podobnie prawdziwym wyborem nie są zakupy przeciwstawione psychoterapii: to absurdalny dylemat w stylu „czy powinienem jechać do Gdańska czy raczej we wtorek”.
A wiecie, na czym polega różnica między psychoterapią a leczeniem onkologicznym? To samobójstwa są wśród młodych osób częstszą przyczyną zgonów niż nowotwory. Także dlatego, że osoby chore na raka zazwyczaj się leczą, a otoczenie zwykle to leczenie wspiera bardzo mocno, otaczając chorego opieką. Także dlatego, że więcej osób dba o profilaktykę i bada się regularnie niż kontroluje swój stan psychiczny – a przecież do profilaktyki antynowotworowej zachęcamy praktycznie non stop, żeby tę śmiertelność jeszcze zmniejszyć. Także dlatego, że przyczyny samobójstw są najczęściej nierozpoznane na czas i nieleczone. Może zatem to hasło powinno brzmieć szczerze i wprost: „lepiej iść na zakupy niż się powiesić z powodu przewlekłej i nieleczonej depresji”? A pewnie, że lepiej. Podobnie jak lepiej jest pojechać na Bora Bora niż umrzeć na stwardnienie rozsiane. Szkoda tylko, że to nie jest kwestia wyboru. Niefortunne hasło z metek Laurelli albo zatem jest bardzo niestosownym, grubiańskim żartem godzącym w osoby potrzebujące pomocy terapeuty albo jest skonstruowane kompletnie od czapy, łącząc na zasadzie opozycji dwa pojęcia, które nie mają ze sobą kompletnie nic wspólnego. Jeśli prawdziwa jest druga wersja, to chapeau bas, bo to poziom absurdu rodem z „Monty Pythona” i „Alicji w Krainie Czarów”, doskonały purnonsens.
Tyle że ta druga wersja nie jest prawdziwa. Ten nieudany żart to po prostu adaptacja na własne potrzeby popularnego (w tej lub podobnej postaci) powiedzonka, równie zabawnego co „baba niebita jest jak kosa nieklepana”. Albo „dzieci i ryby głosu nie mają”. Tudzież „na wyjeździe to nie zdrada”. Boki zrywać, wujek Marian z ciotką Wiesławą nie są w stanie zatrzymać tej karuzeli śmiechu.
Czy czulibyście oburzenie, gdyby marka produkująca piwo wrzuciła na bannery hasło sugerujące, że w chwilach złości lepiej się napić zimnego piwka na uspokojenie niż przywalić żonie? Bo znowu: samobójstwa są częstszą przyczyną zgonów niż przemoc domowa, która jest przecież problemem przerażającym. Nie oszukujmy się zatem, że chodzi tu o pewien konkretny rodzaj humoru, pozwalający oswajać trudne kwestie, czy o wyjątkowo wysoką świadomość społeczną klientów marki, która umożliwia taką komunikację: wiele marek i osób publicznych broni się w ten sposób, manipulując poczuciem własnej wartości odbiorców – to też zgrana komunikacyjna sztuczka. Klient, który słyszy, że zdaniem marki jest tak mądry i wyluzowany, że na pewno rozumie niestosowny żart, skwapliwie przyznaje, że rozumie, bo przecież wierzy w to, że jest mądry i nie chce być postrzegany jako ktoś, kto ma kij w tyłku. Ale skąd marka to wie? Robi odbiorcom swojego przekazu testy na inteligencję? Przy zakupie każe wypełniać formularz potwierdzający kompetencje intelektualne i poglądy społeczne?
O co tak naprawdę jest cała ta afera?
Przywołam jeszcze raz słowa Marcina Vogela: „Trudno nam także uznać, aby ktokolwiek mógł potraktować napis na metce odzieżowej obok przepisu prania jako prawdziwą i wiarygodną poradę medyczną, do której warto się zastosować”. Cóż, nikt nie kwestionuje tego, że jest im trudno. To wręcz widać, że rozpoznanie i uznanie tego problemu przychodzi właścicielom (a przynajmniej Marcinowi Vogelowi) z ogromną trudnością. Tym bardziej cieszy to, że pomimo tych trudności Laurella zdecydowała się na wycofanie kontrowersyjnych metek. To bardzo dobra decyzja. Byłaby jeszcze lepsza, gdyby wraz z nią szło zrozumienie, o co tak naprawdę jest cała ta afera.
Nie mam zamiaru obwiniać Laurelli o to, że jest odpowiedzialna za tak liczne przecież tragedie: to nie tak, że metki namawiają do samobójstwa czy walnie przyczyniają się do decyzji o rezygnacji z fachowej pomocy. Dla mnie po prostu żarty tego rodzaju są zawsze (nawet jeśli bez świadomości ze strony żartującego) skierowane przeciwko każdemu, kto kiedykolwiek takiej pomocy potrzebował i nie zdecydował się na nią z obawy przed ostracyzmem. A piszę o tym wszystkim nie dlatego, że chcę markę pogrążyć i zniszczyć, bo naprawdę życzę im jak najlepiej i oby właściciele dorobili się milionów i dalej produkowali w Polsce: chciałabym po prostu, żeby marki nie budowały swojego przekazu na lekceważeniu palących problemów społecznych. Nie oczekuję, że będą się w te problemy angażować i działać na rzecz ich zwalczania: po prostu niech nie rzucają przeszkód pod nogi tym, którzy to robią.
A jeśli miałabym zasugerować, jak z PRowego punktu widzenia można byłoby rozwiązać skutecznie taki problem, radziłabym właścicielom Laurelli oficjalne przeprosiny z prawdziwego zdarzenia i deklarację finansowego wsparcia dla wybranej organizacji zajmującej się pomocą psychologiczną dla osób w kryzysie, np. na Telefon Zaufania dla dzieci, który nie otrzymał rządowej dotacji. Bo taki telefon, w przeciwieństwie do zakupów, naprawdę może sprawić, że w przyszłości ktoś tej terapii jednak nie będzie potrzebował. Tak tylko mówię.
***
Według raportu WHO z 2019 roku każdego roku na świecie aż 800 tys. osób odbiera sobie życie. Na każde samobójstwo przypada dwadzieścia nieudanych prób samobójczych. Wiele z nich kończy się okaleczeniami, uszkodzeniami narządów wewnętrznych i przewlekłymi schorzeniami. Chociaż liczba samobójstw w ujęciu globalnym maleje, wciąż jedynie 38 krajów na świecie prowadzi programy prewencyjne. W przedziale wiekowym 15-29 lat samobójstwo jest drugą (po wypadkach drogowych) przyczyną zgonów.
Określony w raporcie wskaźnik liczby samobójstw w Polsce to 16,2 na 100 tys. mieszkańców (przy średniej światowej 10,5 na 100 tys. i europejskiej 13,7 na 100 tys.) w 2016. Każdego dnia 15 osób odbiera sobie tutaj życie. 12 z nich to polscy mężczyźni, którzy są jedną z najbardziej obarczonych ryzykiem popełnienia samobójstwa grup demograficznych w Europie (4. miejsce od końca). To grupa, która wyjątkowo niechętnie szuka pomocy psychiatrycznej i wsparcia psychologicznego, najczęściej z powodu wywierającego silną presję stereotypu „prawdziwego” mężczyzny, którego cechuje niewzruszoność, stanowczość, siła, odwaga.
Według statystyk policyjnych w roku 2016 aż 9861 Polaków próbowało się zabić. 55% tych prób zakończyło się zgonem. 85,8% samobójstw zostało dokonanych przez mężczyzn, z czego najliczniejszą grupę stanowili żonaci mężczyźni w wieku 30-49 lat.
W 2014 roku Polska plasowała się na drugim miejscu w Unii Europejskiej pod względem liczby samobójstw dzieci i młodzieży: z własnej ręki zginęło wówczas 200 nieletnich. W roku 2016 według danych GUS w grupie do 18. roku życia (gdzie najmłodsze ofiary to nawet 10-letnie lub młodsze dzieci) w kraju zmarły 103 osoby na 475 prób samobójczych. Polska pozostaje w czołówce (pierwsza dwudziestka) krajów na świecie z najwyższą liczbą samobójstw dokonywanych przez małoletnich.
W grupie wiekowej 1-19 lat samobójstwa są najczęstszą przyczyną śmierci w Polsce i stanowią przyczynę 23% wszystkich zgonów. Ogromna część ofiar nie otrzymuje nigdy specjalistycznej pomocy, przede wszystkim z przyczyn ekonomicznych (brak funduszy), społecznych (niedoinformowanie, obawa przed ostracyzmem, powszechna negacja wartości psychoterapii i leczenia zaburzeń psychicznych drogą farmakologiczną) oraz rodzinnych (brak systemu wsparcia i zachęty, brak zainteresowania ze strony rodziny, w skrajnych przypadkach wyraźny zakaz – często powodowany wstydem).
Najczęstszymi przyczynami zgonów samobójczych są w Polsce kolejno: powieszenie, skok z wysokości, rzucenie się pod pojazd, samookaleczenie, zastrzelenie, zażycie środków nasennych, utopienie, uszkodzenie układu krwionośnego, zatrucie gazem i zażycie trucizny. Najardziej rozpowszechnioną przyczyną samobójstw pozostają choroby i zaburzenia psychiczne. Na drugim miejscu plasują się problemy rodzinne, a następnie – zdrowotne.
Niewydolność systemu publicznej opieki zdrowotnej, zbyt niska liczba specjalistów i brak refundowania kosztów długotrwałej psychoterapii sprawiają, że tego rodzaju pomoc jest dla wielu osób niedostępna.
Najmłodszy samobójca w Polsce miał (według różnych źródeł) 6 lub 7 lat.