The Toys That Made Us (S01 – 03): jak zmarnować świetny temat
Ubiegły rok był dla mnie raczej biedny, jeśli idzie o kontakt z kulturą. Obejrzałam mało, przeczytałam jeszcze mniej; chociaż nie mam do siebie pretensji, to jednak trochę żal, zwłaszcza że sporo naprawdę dobrych filmów ominęło mnie w kinie, a nadrabianie ich w domu na komputerze to już nie to samo. Po raz pierwszy od lat nie pojechałam też na Nowe Horyzonty – w tamtym momencie wydawało się to rozsądną decyzją, ale z perspektywy czasu sama już nie wiem, może lepiej było być jednak nierozsądną. Co powstrzymywało mnie przed kontaktem z kulturą? Cóż tu dużo opowiadać: przede wszystkim zarabianie hajsu. To naprawdę wciąga.
Efektem tego, że wypadłam mocno z obiegu, było też to, że przestałam publikować. Nie oznacza to jednak, że niczego nie pisałam – od czasu do czasu miałam zrywy aktywności, siadałam do komputera i bębniłam w klawiaturę, ale brakowało mi już energii i samozaparcia, żeby te teksty później przejrzeć, poprawić, dopracować i – co w sumie najważniejsze – opublikować je w mediach społecznościowych. Z boku tego nie widać, ale ogarnięcie całej otoczki wokół blogowania – fanpage na Facebooku, grupa, Instagram, Twitter – to drugie tyle pracy co samo pisanie, jeśli nie więcej. Ostatecznie nie da się po prostu wrzucac gołych linków z nadzieją, że ktokolwiek w to kliknie. A żeby w ogóle na tych kanałach byli ludzie gotowi przeczytać tekst, trzeba im serwować znacznie więcej niż tylko własne publikacje na blogu. Nawet jeśli miałyby one ukazywać się codziennie.
A wierzcie mi, mam w WordPressie wciąż tylko rozgrzebanych tekstów, że długo jeszcze mogę publikować codziennie nowy tekst. Póki co rozgrzewam się przy tych, które traktują o filmach i serialach, czekam na powrót pełnej formy sprzed lat – ale zdaję sobie sprawę, że to wymaga po prost treningu. Inna sprawa, że podejmowanie się trudnych, kontrowersyjnych tematów po prostu mnie obecnie przerasta. Robiłam to od prawie samego początku, kiedy na blogach nie było to jeszcze standardem i dziś jestem po prostu zmęczona. Ale kto wie, może za parę tygodni lub miesięcy najdzie mnie na to, żeby znowu włożyć kij w mrowisko i zabrać głos w jakiejś naprawdę istotnej kwestii?
The Toys That Made Us (S01 – o3): w krainie dzieciństwa
Lubię ten dokumentalny serial, chociaż kompletnie nie identyfikuję się z jego treścią: większości tych zabawek nie widziałam nigdy na oczy. Być może brzmi to mało prawdopodobnie, ale takie są fakty: nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w dzieciństwie zetknęła się z figurkami G.I. Joe, tymi z Gwiezdnych Wojen lub Star Treka czy z Żółwiami Ninja. Być może widziałam kiedyś lalkę He-Mana, ale nie jestem tego pewna. Moje koleżanki nie miały takich zabawek, a znani mi chłopcy całymi dniami kopali raczej piłkę na boisku lub grali na konsolach niż zbierali figurki. Oczywiście, mogę się mylić, w końcu minęło już wiele księżyców od tego czasu – pamiętam jednak Tazo i szał na Pokemony, pamiętam, że wszyscy oglądali „Dragon Balla” i „Czarodziejkę z Księżyca”, pamiętam też stare konsole na kartidże z Super Mario Bros, Mortal Kombat, walkami bokserskimi, Tetrisem i taką grą ze statkiem kosmicznym, którym strzelało się w przeszkody.
Wiedziałam, rzecz jasna, że istnieją takie kreskówki i filmy, ale kompletnie mnie to nie interesowało – jako dziecko miałam bardzo ograniczony kontakt z telewizją, nie mieliśmy kablówki, a kiedy kanały z bajkami zagościły w naszym domu na stałe za sprawą dekodera, kończyłam już podstawówkę i od dawna o wiele bardziej interesowały mnie książki. Po prostu nigdy nie wyrobiłam sobie nawyku oglądania telewizji, zwłaszcza że moi rodzice też nie byli nią jakoś przesadnie zainteresowani.
Wierzcie mi lub nie, nigdy nie widziałam żadnego odcinka kreskówki o Żółwiach Ninja (dopiero niedawno dowiedziałam się, jak te żółwie mają na imię), nie oglądałam też starych filmów i seriali z uniwersum „Star Treka” (bardzo lubię za to nowe produkcje). Obejrzałam co prawda starą trylogię „Gwiezdnych Wojen” na zielonej szkole (miałam bodajże 9 lat), ale znudziła mnie okrutnie i mój stosunek do tej serii do dziś pozostał bez zmian (najnowszych części nie byłam już w stanie obejrzeć do końca). Do czasu obejrzenia „The Toys That Made Us” nie wiedziałam nawet, że przed filmami Michaela Baya o Transformersach były jakieś zabawki i serial. Pamiętam natomiast „Power Rangers” i chyba nawet miałam jakąś dłuższą relację z tą produkcją, podobnie jak pamiętam na pewno He-Mana i Szkieletora. W moim dzieciństwie znacznie większą jednak rolę odegrały „Smurfy”, „Muminki”, komiksy z Kaczorem Donaldem i kreskówki studia Hanna-Barbera (i to głównie te z lat 50. i 60., jak „Pixie, Dixie i Pan Jinks”, „Pies Huckelberry”, „Kot Tip-Top”, „Wally Gator” czy „Magilla Gorilla”). Bajek z lat 90. w dużej mierze serdecznie nienawidziłam („Krowa i kurczak”, „Głupi i głupszy”, „Jam łasica” czy „Dwa głupie psy”), może z wyjątkiem „Laboratorium Dextera”, „Atomówek” i „Johnny’ego Bravo” (JAKIM CUDEM to było wyświetlane na kanale dla dzieci?) – ale nawet te oglądałam raczej rzadko i z przypadku.
Zabawki, które mnie nie ukształtowały
Przez całe życie miałam jedynie 2 lalki Barbie – pierwsza straciła głowę, kiedy usiadła na niej moja kuzynka, drugą dostałam, kiedy miałam mniej więcej 11 lat i nie byłam zainteresowana już jakimikolwiek zabawkami. Moda na „Hello Kitty” także dotarła do Polski, kiedy byłam już na kompletnie innym etapie. Nie interesowały mnie Pokemony. Jako dzieciak zazdrościłam dzieciom z babciami w Niemczech zestawów Polly Pocket, ale nigdy nie miałam własnego. Lubiłam klocki LEGO, ale nie mogę powiedzieć, że odegrały w moim życiu strategiczną rolę – w zasadzie o wiele bardziej interesują mnie dziś niż 25 czy 20 lat temu. Moja ulubioną zabawką były tzw. kinderki, czyli kolorowe, ręcznie malowane figurki z jajek Kinder Surprise. Tych miałam cały karton i wspólnie z siostrą bawiłyśmy się nimi godzinami, chociaż moją najukochańszą (z czasem jedyną) częścią zabawy było budowanie i urządzanie im domków. Trochę jak z Simsami – kiedy chata jest już gotowa, ta zabawa przestaje sprawiać przyjemność.
W zasadzie jedyną z przedstawionych wśród serialu zabawek, z którą naprawdę czuję jakąś emocjonalną więź, były kucyki My Little Pony. Nie oznacza to jednak, że „The Toys That Made Us” mnie znudziło – wręcz przeciwnie, obejrzałam wszystkie odcinki, z tego większość była naprawdę interesująca. Nie ukrywam, że najbardziej wciągnęła mnie historia Barbie, LEGO i kucyków, bo reszta tych zabawek jest dla mnie dość egzotyczna (najbardziej chyba action figures wrestlerów, ale sądzę, że ten konkretny odcinek rezonował ze wspomnieniami wyłącznie Amerykanów), ale to przyjemna i sprawnie zrobiona produkcja. To że ja byłam stara-maleńka i w wieku 10 lat zabierałam na wakacje nad morze całą „Trylogię” Sienkiewicza zamiast lalki Barbie, to już inna sprawa. „Trylogia” to zresztą moim zdaniem świetna książka dla dzieci w mniej więcej tym wieku, w okresie nastoletnim już nie za bardzo jest sens to czytać, bo nic nie wnosi do życia. Chyba że ktoś, jak Łukasz Warzecha, zakończył swoją przygodę z literaturą na lekturach szkolnych, wtedy może wydawać się arcydziełem.
Jeśli jednak mieliście zdrowe dzieciństwo i w przeciwieństwie do mnie obejrzeliście w młodości cokolwiek oprócz „Czarodziejki z Księżyca” i „Rocky’ego”, a do tego naprawdę lubiliście się bawić jak przystało na normalne dzieci, być może ten serial będzie dla was nie tylko fun facts ciekawostką z gadającymi głowami, ale także nostalgiczną wycieczką w przeszłość. Ja niestety nie utożsamiam się z emocjami fanów wypowiadających się w poszczególnych odcinkach. Co gorsza, nie przychodzi mi na myśl żadna zabawka poza kinderkami, o której naprawdę chciałabym wiedzieć więcej, żeby własne dzieciństwo rewizytować. Może te nieszczęsne Polly Pocket, o którym zawsze marzyłam? Ciastolina Play-Doh? Furby, na którego moi rodzice nie chcieli wydać szalonych kilkuset złotych?
Obiektywne meh
Nie po raz pierwszy omija mnie jakaś zbiorowa zajawka, bo nie mam za grosz sentymentu do kultury popularnej lat 80. i 90. Czasami trochę mi żal, bo nie dość, że nie mam za bardzo w sobie wewnętrznego dziecka, to uświadamia mi to, że nawet jako dziecko nie umiałam się bawić. Ale może dlatego jest mi trochę łatwiej zauważyć, że ten serial nie oferuje nic ciekawego pod względem formalnym – dostarcza, owszem, interesujących detali, w przystępny sposób streszcza historię danej zabawki, o ile to możliwe w nieprzesadnie przecież długim odcinku, ale broni się tak naprawdę tylko tematem, nie jego ujęciem. To częsta, niestety, choroba wśród dokumentalistów.
Naprawdę dobry dokument (podobnie jak książkowy reportaż) ma formę i strukturę, które są w stanie przykuć uwagę odbiorcy nawet niezainteresowanego tematem. Z zainteresowaniem obejrzałam nagrodzonego Oscarem za najlepszy film dokumentalny „Ikara” z 2017 roku, nie mogłam oderwać się od prawie 8-godzinnego „O.J.: Made in America” – wszystko dlatego, że obydwie historie zostały dobrze opowiedziane. A umówmy się, popularne i lubiane zabawki to wdzięczny temat i naprawdę da się z niego wykrzesać nieco więcej niż zrobili to twórcy „The Toys That Made Us”. Jak? Na przykład tak jak zrobili to autorzy serii dokumentalnej „80’s – The Decade That Made Us”, która pomimo podobnego tytułu nie ma nic wspólnego z produkcją Netflixa: z polotem, dynamicznie, umiejętnie balansując między formatem talking heads, fragmentami archiwalnych materiałów filmowych, kontrowersjami i ciekawostkami. Chociaż te dwa tytuły na pierwszy rzut oka wydają się podobne nie tylko pod względem nazwy, ale i formy, to różnice w poziomie artystycznym są widoczne gołym okiem.
Koniec końców „The Toys That Made Us” nosi typowo netflixowy znak średniej jakości: wystarczająco zajmujące, żeby obejrzeć, niewystarczająco dobre, żeby o tym rozmawiać. Emocji brak. Szkoda.