Przypowieść o roślinie: jak zostałam crazy plant lady
Kiedy znajduję sobie nowe hobby, oddaję się mu może nie w 100%, ale w stopniu jednak znacznym. Brak umiaru to moje drugie imię. Na początku lipca pisałam o mojej pierwszej roślinie doniczkowej (okazało się, że to nie Scindapsus pictus, a epipremnum złociste, ale nie jest to jakaś wielka różnica hodowlana, obydwa są idiotoodporne), a dziś, nieco ponad 5 miesięcy później, w moim pokoju stoi 10 doniczek. W pozostałych pomieszczeniach mieszkania, w którym obecnie rezyduję, coś koło 25 kolejnych. Jeszcze trochę i zasłużę sobie na własną wersję pasty o fanatyku.
Crazy plant lady
I tak oto me oko cieszą Ficus lyrata (czyli fikus dębolistny), wilczomlecz nadobny aka poisencja (zwana gwiazdą betlejemską), zamiokulkas zamiolistny, paproć Nephrolepis exaltata „Emina”, zaskakujące kształtem sukulenty Euphorbia lactea „Cristata” (czyli wilczomlecz mleczny) i Crassula ovata „Hobbit” (odmiana grubosza jajowatego nazywana w Polsce „uszami Shreka”), własnoręcznie uhodowane z pestki mango, sukulent Portulacaria afra „Variegata” (czyli tzw. „Elephant Bush”) oraz Peperomia obtusifolia „Jade”. Epipremnum rośnie jak obłąkane i jego odnogi ukorzeniają się właśnie w wodzie dla Konrada (który też, jak się okazuje, jest crazy plant lady), efektowny i kapryśny starzec Rowleya przebywa obecnie w kwarantannie, a ja biegam każdego dnia po domu ze spryskiwaczem i dbam o to, żeby palma kokosowa i cissus discolor o fioletowych liściach przypadkiem nie wyschły na wiór.
No i wymieniam wodę, żeby mi wreszcie pestki awokado puściły korzenie.
Nie ma już odwrotu.
Najprawdopodobniej nie dałabym sobie rady z tym całym roślinnym kramem gdyby nie grupa Polish Jungle – polska społeczność miłośników roślin, założona przez autorkę bloga Polish Jungle. Co prawda ta grupa jest przy okazji odpowiedzialna za przeciąg w moim portfelu, ale to dzięki zgromadzonym tam ludziom udało mi się zidentyfikować kupione kompletnie na pałę rośliny i to tam na pewno zgłoszę się po poradę, kiedy coś mi zacznie umierać.
Milenialsi i ich rośliny
Powiedzieć, że w swoich roślinnych ciągotach nie jestem jedyna, to mało: hodowla roślin doniczkowych to jeden z najpopularniejszych wśród pokolenia milenialsów trendów. Dlaczego? Nietrudno to wywnioskować: moi rówieśnicy żyją najczęściej wynajętych, stosunkowo niewielkich mieszkaniach, ulegają trendom na wszystko co uchodzi za dobre dla zdrowia (zarówno fizycznego jak i psychicznego), a przy tym nierzadko odkładają plany związane z założeniem rodziny i posiadaniem dzieci na później lub w ogóle z nich rezygnują. Niektórzy decydują się na zwierzaka, jednak rośliny – wcale nie mniej kosztowne i czasochłonne w pielęgnacji – są zdecydowanie mniejszym zobowiązaniem. Niby jest to jakiś wyznacznik dorosłego życia, ale taki akurat w sam raz do zaakceptowania: mając rośliny w domu można wciąż nie wrócić spontanicznie na noc po imprezie, wyspać się do południa i nie zrobić zakupów. W razie choroby lub zaniedbania zawartość doniczki można poddać leczeniu lub po prostu wyrzucić i kupić nową paproć, orchideę czy kaktusa. Ewentualny zgon nie pozostawia traumy na całe życie i nie wymaga łez – możliwy żal i nawet lekkie wyrzuty sumienia są nauczką, którą łatwo zaakceptować. I jeszcze jedno: podczas gdy niestosownym byłoby rozpatrywać nawet najpiękniejszego psa lub kota w kategoriach ozdoby mieszkania i dekoracji, wobec roślin można śmiało pozwolić sobie na dobranie ich właśnie pod tym kątem.
Nie oznacza to jednak, że uprawa roślin jest zawsze łatwa i przyjemna, chociaż grzebanie się w ziemi, przesadzanie, spryskiwanie liści i podlewanie mają cudowną moc kojenia nerwów. Gorzej, kiedy do gry wkraczają pasożyty i grzyb – robactwo biegające w tę i we w tę po wypielęgnowanych liściach to nic przyjemnego, a opryski z toksycznych substancji niewiele mają wspólnego ze zdrowiem. Wciąż jednak brzmi to przyjemniej niż psia biegunka albo całonocna kolka płaczącego noworodka. No i koniec końców nikt nie wzywa TOZu albo MOPSu, kiedy sąsiad wymienia ususzone, przelane czy nawet przypalone papierosem rośliny na nowe.
Inna sprawa, że wszystkie te pielęgnacyjne rytuały mają w sobie coś z wyzwania: przykro mi, kiedy opada pożółkły lub suchy liść i biegnę do książek lub do komputera zdiagnozować problem. Sprawdzam wilgotność gleby, dopasowuję nasłonecznienie, przesadzam, obracam doniczki. Zraszam, zraszam, zraszam. Chyba że chodzi o sukulenty. Bo ich to nie.
Do i tak już zbyt długiej listy dopisuję kolejne rośliny i akcesoria, które chciałabym mieć na własność. I nie mogę się doczekać prawdziwie własnego mieszkania, które będę mogła zastawić roślinami od podłogi aż po sam sufit.
Z targu, z kwiaciarni, z supermarketu, z internetu
Rosnąca popularność roślin domowych oraz rozwój handlu elektronicznego wydały wspólnie owoc: obecnie rośliny można zamówić przez internet z dowozem do domu. Od niedawna taką opcję oferuje nawet Amazon, co prawda na razie jedynie w USA, ale kto wie – może i my doczekamy kiedyś podobnego rozwiązania. Chyba że kapitalizm upadnie i Jeff Bezos trafi do jamy z wężami, co w sumie brzmi równie kusząco.
Póki co wśród najczęściej polecanych sklepów internetowych w Polsce oferujących wysyłkę roślin doniczkowych są Zielony Parapet, Greenhouse, krakowska LolaFlora, KLOSEK (sklep internetowy oraz konto na Allegro). Specjalistyczna RORAIMA zaopatrzy Was w rośliny owadożerne, Dixiestore – w oplątwy, a jeśli i tego Wam mało, przejrzyjcie ofertę Florini, Bonsai, Świata Roślin, Wild Nature lub skorzystajcie z usług Zielonego Kuriera.
Największym minusem zakupów online pozostaje jednak ilość generowanych w ten sposób odpadów – rośliny muszą być poowijane w folie, kartony, czasami ocieplenie, zabezpieczone pancernie w sposób kurieroodporny. Jeżeli nie chcecie się z tym użerać i mieć później ekologicznego moralniaka, wybierzcie się zamiast tego do kwiaciarni stacjonarnej, na pobliski targ, giełdę kwiatową lub nawet do supermarketu. Z tymi ostatnimi bądźcie jednak ostrożni: rośliny bywają tam zaniedbane, nie maja naturalnego światła, a przy takim nagromadzeniu doniczek wystarczy jeden zarażony kwiatek, żeby plaga robali rozprzestrzeniła się dalej. Sprawdzajcie więc dokładnie, czy roslina nie jest przelana lub przesuszona (a jeśli jest, negocjujcie niższa cenę za niepełnowartościowy produkt – takie zaniedbanie da się naprawić), czy nigdzie nie ma mszyc, wełnowców albo przędziorków oraz czy liście nie są zarażone grzybem.
To wszystko da się leczyć, ale izolujcie te chore nabytki od reszty swoich roślin, najlepiej wydzielajac im strefę kwarantanny w przedpokoju, na balkonie (latem) lub w pomieszczeniu, w którym nie stoją inne doniczki.
Ok, ale co ja właściwie kupiłam?
Kupowanie roślin pod wpływem impulsu nie ma tak katastrofalnych konsekwencji jak ofiarowanie komuś psa w prezencie, ale ale i tak może się okazać, że nowy nabytek wymaga warunków, których nie jesteście mu w stanie zapewnić. Albo jest tak wymagający, że nie utrzymanie go przy życiu okaże się mission: impossible. Ja z tego powodu nie sięgam póki co po storczyki i cytrusy, na które nie czuję się jeszcze gotowa: wystarczy, że nie za bardzo radzę sobie z francowatym starcem Rowleya.
W kwiaciarni zawsze możecie zapytać o nazwę rośliny i szczegóły związane z jej pielęgnacją, w supermarkecie szansa na uzyskanie tych informacji jest znacznie mniejsza. Ale nie po to żyjemy w XXI wieku, żeby wchodzić w interakcję jak zwierzęta – jeśli nie jesteście akurat w nastroju na kontakt międzyludzki, zainstalujcie sobie aplikację rozpoznającą rośliny po zdjęciu. Przetestowałam kilka z nich i najlepsza wydaje mi PictureThis, ale jeśli nie wierzycie mi na słowo, dajcie szansę także GardenAnswers, PlantNet (bardzo brzydko zaprojektowana) lub iplant (irytująca nadmiarem reklam). O regularnym podlewaniu przypomni Wam HappyPlant, ale tę opcję ma wbudowane także PictureThis.
Niestety, i te appki bywają zawodne – widocznego na pierwszym zdjęciu cissusa udało mi sie zidentyfikować dopiero z pomocą członków grupy Polish Jungle. To tylko jeden z powodów, dla których warto zostać członkiem tej lub innej, podobnej społeczności. Zgromadzeni tam ludzie doradzą Wam, odpowiedzą na trudne i nieoczywiste pytania, podzielą sie doświadczeniem. Pamiętajcie tylko, żeby przed publikacją swojego zapytania sprawdzić, czy ktoś wcześniej już o to samo nie pytał!
Rośliny idiotoodporne
Oprócz mojego niezniszczalnego epipremnum (dobrze radzi sobie w średnich warunkach oświetleniowych i toleruje okresową suszę, więc nie umrze, jeśli po prostu zapomnicie go podlać). W podobnych warunkach zdrowo będą rosły też zamiokulkas zamiolistny (ostrożenie z podlewaniem – ja już jednego przelałam!), sansewieria, scindapsus pictus, filodendron pnący czy echmea wstęgowata. Za łatwe w hodowli uchodzą też okazały Pandan Veitcha, zielistka Sternbergera, szeflera drzewkowata (a także dracena Sandera sprzedawana często jako Lucky Bamboo i dracena obrzeżona), dracena deremeńska, aglonema zmienna, reo meksykańskie, nolina oraz cieniolubna apidistria wyniosła. Jeśli jesteście w stanie zapewnić swoim roślinom wiele światła, ale nie macie pamięci do podlewania, postawcie na sukulenty: aloes, grubosz drzewiasty (drzewko szczęścia) czy kaktusy potrzebują głównie słońca, ciepła (chociaż poradzą sobie i ze spadkiem temperatury nocą), suchego powietrza (zero zraszania!), przepuszczalnego podłoża z domieszką piasku i świętego spokoju.
Nawet najbardziej wytrzymałe rośliny nie przetrwają jednak bez światła i bez wody: jeśli mieszkacie w ciemnej suterenie, a chcecie hodować coś, co potrzebuje słońca, możecie spróbować doświetlania specjalnymi żarówkami, ale liczcie się z dodatkowymi opłatami za energię. Łatwiej jest zagwarantować dopływ wody: wiele sklepów oferuje doniczki z dozownikami wody, które same dbają o odpowiedni poziom wilgoci gleby. Jeżeli natomiast chcecie postawić na rośliny lubiące wilgoć, a odkręcone na full kaloryfery w połączeniu z oczyszczaczem powietrza tworzą w mieszkaniu klimat iście pustynny, rozważcie zakup elektronicznego nawilżacza: oszczędzi Wam biegania po chałupie ze spryskiwaczem kilka razy dziennie. Nawilżacz to ogólnie bardzo fajna rzecz – sama korzystam z oczyszczacza i wiem, że tego rodzaju urządzenia mogą mocno wysuszać powietrze.
Z rodzinnego domu wyniosłam tylko jedną hodowlaną mądrość: rośliny doniczkowe potrzebują drenażu, czyli czegoś, co wrzucicie podczas przesadzania na dno doniczki, żeby zielenina nie stała w mokrej ziemi. W roli drenażu sprawdzą sie kamyki, potłuczone gliniane doniczki, piasek lub keramzyt, ale ja wykorzystałam to, co miałam akurat pod ręką i moje rośliny mają w doniczkach muszle z Morza Północnego, które przez ostatnią dekadę trzymałam w pudełku z myślą, że kiedyś mi się do czegos przydadzą. Ha! I przydały się. Wygląda na to, że to rozwiązanie służy moim podopiecznym.
Zima to nienajlepszy czas na przesadzanie, więc póki co do nowych doniczek powędrowały tylko te nabytki, których sytuacja była naprawdę paląca. Reszta poczeka do wiosny i sądzę, że wszyscy na tym lepiej wówczas wyjdziemy.
Czyste powietrze a bezpieczeństwo zwierząt domowych
Pamiętajcie, że jeśli macie w domu małe dzieci lub zwierzaki, powinniście przed zakupem sprawdzić, czy dana roślina nie jest przypadkiem trująca. Niektóre koty i psy lubią podgryzać zielone liście, a rośliny pokroju starca Rowleya bywają szczególnie atrakcyjne dla maluchów. Na pewno mignęła Wam gdzieś w internecie lista roślin polecanych przez NASA dla poprawy jakości powietrza – niestety nie wszystkie są dobrymi kompanami dla domowego pupila. Przeczytajcie, które z nich możecie bezpiecznie postawić na parapecie, a z ktorych lepiej zrezygnować.
Najbardziej obszerną listę dzielącą rośliny na bezpieczne i trujące znajdziecie tutaj. Przyda się Wam, jeśli macie już na oku określony gatunek, ale nie jesteście pewni, jakie ma właściwości. Jeżeli jednak dopiero szukacie inspiracji, tutaj znajdziecie zdjęcia wraz z polskimi nazwami, a w tym artykule przyjrzycie się bliżej 10 ciekawym propozycjom. Mnie obecnie marzy się bananowiec karłowaty oraz owadożercy: muchołówka, kapturnica i dzbanecznik.
Nie tylko w doniczce
Ostatnio sporą popularnością cieszą się floraria, czyli lasy w słoikach – ceny gotowych osiągają w sklepach zawrotne ceny, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście spróbowali zrobić coś takiego sami w domu (warsztaty z robienia florarium organizuje m.in. krakowska kwiaciarnia Petite Fleur) – nawet jeśli nie uda się za pierwszym razem, zostajecie ze słoikiem, który możecie wykorzystać znowu i znowu, a zebranie kilku rzeczy w lesie nie będzie Was nic kosztować. Pamiętajcie tylko, żeby nie kłusować w rezerwatach przyrody, nie zrywać niczego, co jest objęte ochroną i nie wynosić ściółki leśnej całymi torbami, bo na to potrzebujecie już specjalnej zgody. Najlepiej poczekajcie też z tymi zbiorami do wiosny, bo teraz każda zielenina jest bardziej potrzebna dzikim zwierzętom!
Śmiało możecie jednak spróbować szczęścia z lotosem, wysiewając nasiona bezpośrednio w pojemniku z wodą. Tutaj znajdziecie instrukcję, jak zrobić to krok po kroku.
Akwaria z roślinami to w ogóle ciekawa rzecz – możecie zacząć od słoika, a potem zafundować sobie coś większego. Mnie to rozwiązanie średnio kręci, ale jedno trzeba mu oddać: pomaga w utrzymaniu odpowiedniej wilgotności powietrza. A jeżeli już zdecydujecie się na coś takiego, rozważcie zainstalowanie w swoim akwarium gałęzatki kulistej (Aegagropila linnaei) – te puchate kuleczki wielokomórkowych glonów wyglądają jak podwodny mech!
Ciekawym rozwiązaniem bezdoniczkowym jest też hodowla oplątw – roślin pozbawionych systemu korzeniowego, które wystarczy po prostu umieścić w pojemniku, położyć na półce, przyczepić do wiklinowego koszyka lub drewnianego stojaka. Raz na jakiś czas przyda im sie kąpiel, ale poza tym nie potrzebują wiele uwagi i świetnie radzą sobie same, żyjąc – wierzcie lub nie – powietrzem. Doniczki nie wymagaja także tzw. Łosie rogi (Platycerium, czyli płaskla) – jako epifit potrzebują jedynie kawałka pnia lub kory, do którego mogą się przyczepić. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby zafundować im glebę i stosowny pojemnik, ale jeśli z tego zrezygnujecie, świetnie prezentują się nad wezgłowiem łóżka – i to bez ryzyka, że jeśli spadną Wam na łeb, będziecie potrzebowali chirurga albo od razu grabarza.
Na zakupy!
Sporo fajnych doniczek i kwietników znajdziecie w ofercie marki Urban Outfitters – niestety można o nich powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że są tanie albo dostępne w Polsce. Jedyną drogą do ich pozyskania jest więc wycieczka za granicę albo wysyłka międzynarodowa. Ładne (i jeszcze droższe) rzeczy oferuje także Anthopologie. Bądźmy jednak poważni, mało kogo stać w naszym kraju na to, żeby wydać kilka stów na doniczkę, a nawet jeśli kogoś stać, to i tak w grę wchodzi jeszcze zdrowy rozsądek. Ja na przykład osłonki kupuję w Leroy Merlin – do swojej sypialni wybieram zawsze wszystkie z jednej serii, różniące się jedynie wielkością i odcieniami szarości – od popielatego do grafitowego. Jedynie poisencji zafundowałam doniczkę w kolorze ciemnego różu: nie chciałam czerwonej, bo wyjątkowo nie lubię tego koloru, ale jednak coraz bliżej święta.
Najbardziej podobają mi się gliniane doniczki w kolorze naturalnego, rudego brązu, terakota, nieszkliwiona ceramika i wreszcie beton. Do tego metalowe lub drewniane kwietniki, zero plastiku! Nie znoszę plastikowych doniczek i osłonek – jedynie mango zasadziłam w wysokiej storczykówce z zielonego tworzywa i każdego dnia cierpię, patrząc na tę ohydę. Na przesadzanie delikatnej sadzonki jest jednak zdecydowanie zbyt wcześnie, a i pora nie jest ku temu odpowiednia: poczekam do wiosny. Podobnie zaczekać muszą wszystkie sukulenty i parę innych roślinek.
Podobają mi się też bardzo metalowe osłonki w kształcie małych wiaderek. Lubię, kiedy mają, podobnie jak gliniane doniczki, ślady używania, zadrapania, nawet zacieki, słowem: kiedy wyglądają na stare. O ile donice bardzo szybko zyskują ten efekt i jak dla mnie wyglądają super, to jednak w przypadku metalu lepiej sprawdza się spreparowany efekt postarzenia niż autentyczna rdza. W takim właśnie wiaderku tkwi moja peperomia przywleczona niedawno z supermarketu Netto – dopadłam ją w towarzystwie starca Rowleya w Gliwicach i przejechała ze mną przez pół Polski pociągiem. A wszystko dlatego, że w Warszawie nie mam pod domem Netto i wyszło mi w wyliczeniach, że przewiezienie roślinki z Gliwic do stolicy może trwać krócej niż wyprawa z centrum Warszawy na jakieś osiedle na wypizdowie i powrót.
W naszych warunkach finansowych rozwiązaniem problemów osprzętowych jest jak zawsze IKEA. Znajdziecie tam sporo fajnych rzeczy, o ile nie przeszkadza Wam, że będziecie mieć w domu dokładnie takie same osłonki, doniczki, konewki i koszyki co wszyscy znajomi. Hitem jest na przykład ten kosz wykorzystany w roli osłonki na dużą donicę z monsterą. Jako że monstera jest absolutnym kwiaciarskim must have, a dobre pomysły rozprzestrzeniają się wirusowo, ten pomysł na dobre wbił mi się już w świadomość. Zapisane: na potem. Jeśli wolicie wesprzeć polskich przedsiębiorców, podobne kosze (w kilku rozmiarach) z trawy morskiej możecie zamówić w sklepie Nasze Domowe Pielesze, a na Instagramie marki sprawdzicie, jak wyglądają na żywo.
Jeśli znacie fajne blogi i portale o roślinach, znaleźliście gdzieś piekne doniczki, chcecie podzielić się protipem związanym z hodowlą konkretnej odmiany lub po prostu pragniecie pochwalić się własną domową dżunglą, zróbcie to poniżej! Chętnie dowiem się więcej, zwłaszcza jeśli macie pod ręką jakieś roślinne ciekawostki.