Polski film? Kiepski, nie oglądałem
Przysięgam, że jeśli jeszcze raz usłyszę krytykę polskiego kina z ust kogoś, kto ostatni raz zetknął się z rodzimym filmem w szkole, oglądając „Krzyżaków”, zacznę krzyczeć. A potem poleje się krew i „Krzyżacy” pozostaną ostatnim polskim filmem, z jakim komentujący będzie miał w życiu do czynienia.
Ustalmy coś: polskie kino ma się świetnie i jeśli twierdzisz inaczej, to po prostu:
a) nie znasz się;
b) dawno nie oglądałeś polskiego filmu, ergo: nie znasz się;
c) z polskich filmów oglądasz tylko durnowate komedie, ergo: nie znasz się;
d) za bardzo dobry film uważasz „Pitbulla”, ergo: nie znasz się.
Mocno upraszczam, bo to nie grzech lubić „Pitbulla”, o ile nie myli się go z kinem ambitnym. Jeśli jednak modlisz się, aby takich filmów powstawało w Polsce coraz więcej, to oby nikt Twoich modlitw nigdy nie wysłuchał.
Dobra, a teraz na poważnie.
Na głęboką wodę
Z czego wynika to mylne przekonanie o kiepskiej kondycji rodzimej kinematografii, skoro możemy przebierać w interesujących tytułach z metką made in Poland, o których coraz częściej mówią krajowe i zagraniczne media? Cóż, pierwszym problemem jest pogłębiająca się przepaść między propozycjami skierowanymi do masowego odbiorcy i kinem gatunkowym a tytułami z wyższej półki. Przeciętny bywalec multipleksu nie ma wielu okazji, żeby natknąć się tam na naprawdę dobry polski film, a jeśli już się na niego natyka, to nikt nie oferuje mu żadnego przygotowania i wprowadzenia do tematu.
Mamy zatem sytuację, w której na ekrany kin wchodzą jeden po drugim „Ostatnia rodzina”, „Wołyń”, „Jestem mordercą”, oferując nie tyle rozrywkę, co silne emocje i burzę myśli po seansie, a po wyjściu z kina trudno niewyrobionemu widzowi rozmawiać o wrażeniach w kategoriach „podobało się / nie podobało się”. Widz taki, który chciałby spełnić patriotyczną powinność i zaobcować od czasu do czasu z rodzimą kulturą, od razu wrzucany jest na głęboką wodę. I tonie. Bo przecież w szkole nikt nie mówił o Beksińskim ani o napiętych stosunkach Polski i Ukrainy, istnieje szansa, że w większości szkół te tematy zostały zupełnie pominięte z braku czasu lub chęci. Wiem, że w mojej zostały. A to była naprawdę dobra szkoła. Po szkole natomiast… cóż, nie wiem, z kim Wy się zadajecie, ale ja w pracy nie rozmawiam z ludźmi o Wołyniu. I tak naprawdę mam pewną wiedzę na ten temat w głowie tylko dlatego, że chodziłam kiedyś z potomkiem ukraińskich kozaków.
Ambitnie i… nieprzystępnie
Załóżmy jednak, że widz na ten „Wołyń” pójdzie. I nawet jeśli nie wyjdzie z domu z nastawieniem ustawiającym na starcie jego poglądy na zasadzie opozycji „propolskie vs. antypolskie”, to i tak wrócić może z wrażeniami, które jedynie podbudują to pokutujące w kraju obiegowe przekonanie, że w Polsce wciąż robi się tylko trudne filmy o historii i albo martyrologia albo że znowu biją naszych za wszystkie zbrodnie świata. Jasne, że Smarzowski wymyka się prostym ocenom, ale tematyka jego ostatniego filmu nie podlega dyskusji: znowu historia i znowu jest ciężko.
Nie lepiej jest z „Ostatnią rodziną” – nie jest to film o wesołych przygodach pewnego malarza, bo Beksiński to nie Salvador Dali, żeby biegać po ulicach z mrówkojadem i podkręcać wąsa. Ten seans daje satysfakcję, nie sprawia jednak przyjemności, uwiera i wywołuje niepokój, pozostawia w stanie emocjonalnego rozbicia. Czy „Jestem mordercą” mogło poprawić czyjkolwiek nastrój? Szczerze wątpię.
Kino na poziomie amerykańskim
Robi się zatem w Polsce filmy trudne, które wymagają od widza bardzo wiele: nie tylko wiedzy i zrozumienia, ale także dystansu, skupienia, nawet chęci psychicznego poświęcenia się i umartwienia razem z reżyserem i bohaterami. Nie każdy jest na takie wyzwanie gotowy i nie każdy tego szuka na sali kinowej – nie ma w tym nic zasługującego na potępienie.
Tu jednak pojawia się drugi poważny problem: co zrobić z widzem, który poszukuje przede wszystkim rozrywki, szuka sposobu na odprężenie i chce się dobrze bawić? Cóż, nie jest łatwo: polska komedia (przede wszystkim romantyczna) przechodzi zapaść. Kiedy myślę o „Planecie singli”, skala tej zapaści powiększa się w mojej głowie stukrotnie: nie dość, że jest to film bardzo słaby, o żenującym poczuciu humoru, to jeszcze zdobywa uznanie za ten humor właśnie, skopiowany wiernie z amerykańskich odpowiedników. „Planeta singli” jest więc produktem złym, ale złym w sposób hollywoodzki, co daje powody do niepokoju. Czy niebawem będzie się u nas robiło komedie podobne do takich amerykańskich tworów masowych? Boże uchowaj.
W dobrym gatunku
Bo przecież da się robić kino gatunkowe dobrze i ci, którzy pamiętają starsze polskie filmy, wiedzą to doskonale. Pozostaje więc mieć nadzieję, że zarówno w kwestii poczucia humoru jak i sztuki tworzenia plakatów kinowych zerkniemy za siebie, zamiast przeć na oślep naprzód, ku gwieździe Hollywood. Z tego drugiego niewiele nam bowiem przyjdzie: nie obskoczymy wszystkich komedii Maćkiem Stuhrem, etatowym polskim chłopakiem idealnym, którego nazwisko z zastraszającą regularnością pojawia się we wszystkich śmieszniejszych produkcjach zdatnych do oglądania na trzeźwo. Nie zastąpimy go Borycem Szycem, który zaczął się i skończył komediowo na jednym jedynym autentycznie zabawnym filmie. Wcześniej czy później będziemy skazani na Karolaka. A tego byśmy nie chcieli.
O współczesnym polskim horrorze czy nowym kinie sci-fi i fantasy rozmawiać nie ma sensu, bo i lista jest zbyt krótka, żeby wyciągać wnioski. Kino gatunkowe jednak powstaje, na co dowodem są najnowsze twory Patryka Vegi. I tu właśnie leży pitbull pogrzebany: Polacy są tak spragnieni takiego właśnie kina, że w zachwycie rzucają się na coś, co – choć nie leży blisko dna (przynajmniej „Nowy początek”) – ma sporo braków i niedociągnięć. Problem polega na tym, że nie mamy do czego porównywać: zachodnie produkcje o podobnej tematyce nie oddają siłą rzeczy polskich realiów, nie mówią o sprawach z rodzimego podwórka, nie są w stanie skonfrontować się z problemami i zjawiskami palącymi polskie społeczeństwo. W efekcie trzeba, chociaż niechętnie, przyznać, że „Pitbull” to najlepszy przykład udanego kina rozrywkowego w Polsce od lat. Bo tak po prawdzie, to nie mieliśmy ostatnio wielu okazji, żeby się rozerwać.
Palenie mostów
Ta nieprzystawalność kina ambitniejszego do rozrywki masowej sprawia, że mamy w Polsce dwie kategorie widzów: wcale nie lepszy i gorszy sort, jak wielu chciałoby myśleć, ale tych, którzy nastawiają się przede wszystkim na filmowe wyzwania i tych, którzy z tymi wyzwaniami nie mają szansy zmierzyć się na równych zasadach. Wynik nie jest trudny do przewidzenia: dzielimy się na pretensjonalnych kinowych snobów i pospolitych zjadaczy popcornu, a kinematografia nie robi wiele, żeby ten – coraz głębszy i szerszy – rów zasypywać.
A przecież dałoby się inaczej: moglibyśmy podpatrywać lekkość francuskiej komedii i szukać własnego języka, który potrafiłby polskie poczucie humoru przełożyć inteligentnie na filmowe dialogi i humor sytuacyjny. Możemy skorzystać z faktu, że mamy pod ręką rzesze wybitnych animatorów, z których przeciętny widz zna jedynie – za sprawą „Katedry” i „Wiedźmina” – Tomka Bagińskiego. Moglibyśmy wreszcie eksplorować środowisko młodych aktorów i – zamiast wciągać ich w bagna kiepskich seriali – wykorzystać świeże twarze w ciekawych projektach, zamiast wciąż łudzić się, że Marta Żmuda-Trzebiatowska nagle odkryje w sobie jakikolwiek talent aktorski albo że Małgorzata Foremniak przypomni sobie, że dawno temu potrafiła grać. Moglibyśmy wreszcie rozsądniej zgłaszać kandydatów do Oscarów, zamiast wykorzystywać to do składaniu hołdu dorobkowi Andrzeja Wajdy. Bo powiedzmy sobie to wprost – to nie „Powidoki” powinny znaleźć się w tym zgłoszeniu.
Dlaczego nie lubimy eksperymentów?
Nie tak dawno świat zachwycił się „Idą”, obecnie Stany Zjednoczone zachwycają się „Córkami dancingu”. Pierwszy film podzielił polską publiczność ze względu na poglądy polityczne i wyznawaną wersję historii (bo historię w Polsce się w wielu przypadkach wyznaje), drugi spotkał się z niezrozumieniem i falą krytyki. Czy zasłużonej? Gust jest subiektywny i trudno tu narzucać określoną optykę czy wrażliwość, boli jednak fakt niedocenienia formy i prób wypracowania własnego języka. „Córki…”, podobnie jak „Baby bump”, zebrały w kraju oceny kiepskie, podczas gdy poza granicami Polski środowisko krytyków zachwyciło się ich oryginalnością, świeżością wizji i przewrotnym ujęciem tematu. Czy może być tak, że nie jesteśmy gotowi na eksperymenty z formą?
Polacy nie znudzili się jeszcze kinem po prostu dobrym, nie przejadł im się realizm – nie mieliśmy za bardzo kiedy i czym się znudzić. Nie czujemy potrzeby oderwania się od rzeczywistości na sali kinowej, nie cieszą nas zabawy z formą. Tym, których cieszą, zarzuca się pretensjonalność i snobizm, na co oskarżani nie pozostają dłużni, odpowiadając kpiną z plebejskich gustów tych, którym do szczęścia wystarczają „Sługi boże”. Jak w kwestiach politycznych, tak i w kulturze dzielimy się coraz mocniej, nie będąc w stanie znaleźć płaszczyzny porozumienia: filmu, który sprawiłby przyjemność wszystkim, niezależnie od kompetencji kulturowych, wymagań i światopoglądu. A przecież takie filmy da się robić: regularnie powstają na całym świecie.
Tymczasem o takie propozycje wciąż u nas najtrudniej: próby spuszczenia z tonu mają różne, nie zawsze zadowalające, efekty. Jeśli już się udaje, to zbyt rzadko. Wdzięczna „Dziewczyna z szafy”, „Chce się żyć” czy „Wszystko, co kocham” ocierają się o tematy nie aż tak przystępne i mogące budzić skrajne postawy, ale już niech tam, niech będzie i tak – skoro tak może wyglądać polskie kino środka, to niech tak właśnie wygląda. Niech nie budzi zażenowania, ale i niech nie zostawia widza w strefie mroku, niech daje powody do zadumy, wzruszenia, niech budzi wspomnienia czy refleksje. Niech będzie więcej produkcji takich jak „Jasminum” i niech filmy pokroju „Imagine” powstają tu, w Polsce, z polskimi aktorami. Niech będą próby, jak „Kołysanka” i „Rewers”, nawet jeśli te próby mają nie być z początku udane w 100%, niech będą filmy o rzeczach trudnych, ale pomagające te rzeczy oswoić, jak „Moje córki krowy”. Niech!
Czyja wina?
Tylko co z tego, że będą powstawać, skoro mamy w Polsce problem trzeci: dystrybucję i nieudolność czy wręcz czasami brak PRu w kulturze. Jak to jest, że w kraju, w którym tak prężnie działa branża reklamowa, w którym dystrybutorzy tak umiejętnie promują nawet niszowe produkcje z całego świata, tak wiele polskich świetnych filmów nie trafia nigdy do nawet wąskiego obiegu?
Mam w rękach katalog filmów, zawierający spis wszystkich polskich produkcji powstałych w roku poprzedzającym imprezę. Czytam o nich, zbieram informacje, próbuję się dowiedzieć, które warto byłoby obejrzeć. To niełatwe: większość nigdy nie pojawi się na ekranach nawet studyjnych kin, nie doczeka się wydań DVD. Dlaczego? To proste: nikt nie zechce w nie zainwestować, w przekonaniu – tak sądzę – że polskie kino nie spotka się z zainteresowaniem odbiorców. Żeby wejść na ekrany multipleksów, trzeba mieć zagwarantowaną widownię – a tę gwarantują nazwiska znanych aktorów i reżyserów, nośny temat lub seks. Czasami wszystko jednocześnie.
Litania filmów przemilczanych
Nietrudno przewidzieć, że na „nowy film Smarzowskiego” tłumy będą walić drzwiami i oknami, podobnie z historią Religi, Magika czy Wisłockiej. To cieszy, nawet bardzo. Co jednak mogło zaoferować kameralne, a bardzo dobre przecież „Zdjęcie” oprócz nazwisk Karoliny Gorczycy i Antoniego Pawlikowskiego? Nawet Celińska, Chyra i Kawka w obsadzie nie dokonali cudu: tym filmem po prostu nikt nie zajął się od strony wizerunkowej. Nikt nie zrobił dookoła niego szumu, który mu się należał. Nikt nie zasugerował Polakom, że ten właśnie film powinni chcieć zobaczyć i nikt nie wpłynął na dystrybutorów, żeby uderzyli z nim do kin studyjnych w całej Polsce. „Zdjęcie”, które światową premierę miało już w roku 2013, polskiej doczekało się dopiero w marcu 2016. Słyszeliście w ogóle o tym filmie? Ano właśnie.
Podobnie niewielka jest szansa, że słyszeliście o dokumentach „Mów mi Marianna” czy „Komunia”, o „Placu zabaw”, „Królewiczu Olch”, cudownym „Ederly” Piotra Dumały czy poruszających „Braciach”, traktujących o życiu malarza Alfonsa Kułakowskiego i jego brata Mieczysława. Istnieje szansa, że doszły Was słuchy o „Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham”, czy udało Wam się jednak dotrzeć na seans? Oglądaliście „Demona”, „Carte Blanche”, „Różyczkę”, „Wymyk”, „Heavy Mental”, „Karbalę”, „Body/ciało”, „Chrzest”, „Czekając na sobotę”, „Pająka”, „Ubierz mnie”, „Hardkor Disko”, „Ki”, „Matkę Teresę od kotów”, czy nawet „Polskie gówno” albo „Kebab i horoskop”?
A teraz z innej bajki: ile razy w ciągu ostatniego miesiąca mignęła Wam na Facebooku informacja o „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” i „Tonim Erdmannie”? Na tym właśnie polega różnica w skali promocji. Bo o ileż łatwiej dystrybutorom porwać się na promocję filmów, które zrobiły furorę na największych festiwalach filmowych, o ile łatwiej sprzedać pokaz filmu nominowanego do Oscara. Ale przecież nie zawsze jest tak z górki i często udaje się dobrze ograć tytuł, o którym mało kto w Polsce słyszał i na który mało kto czeka. Dlaczego więc tak rzadko namawia się widza na kino polskie?
Oda do dystrybutora
Branżo, zabierz Ty się wreszcie porządnie do roboty i nie stękaj już, że za mało dobrego dzieje się w kraju, bo naprawdę masz w czym przebierać i co promować, na czym ćwiczyć swoje zdolności, masz komu przygotowywać świetne plakaty (to osobny temat-rzeka temat na inne gorzkie żale). A Ty, widzu, przestań, z łaski swojej, utrudniać branży życie. Wyjdź czasami z domu i nie kieruj się w stronę multipleksu, a najbliższego kina studyjnego, zapytaj, co grają polskiego. Spodoba Ci się lub nie – ale próbuj znowu i znowu. Bo przecież nie skreślasz Amerykanów za „50 twarzy Greya” i nie głosisz wszem i wobec, że Hollywood się kończy, bo wypuściło kiepski film o Batmanie oraz „Legion samobójców”. Ba, Ty nie mówisz nawet, że Leto jest kiepskim aktorem, chociaż tyle co widziałeś go, robiącego z siebie na ekranie nieporozumienie.
Wcale nie skreślasz zatem aż tak szybko i tylko wobec rodzimej kinematografii jesteś bezkompromisowy i tak ostry w swoich ocenach. Konsekwentnie chodzisz na filmy o rzeczach, których na pewno nie chciałeś wiedzieć o facetach i na inne nieśmieszne komedie, chociaż wszyscy zdążyli Cię już przed nimi ostrzec. Idziesz więc, wiedząc doskonale, że będzie źle, jakby ta pewność była Ci potrzebna. Jakbyś odbębniał seans tylko żeby potwierdzić to, co już sobie wmówiłeś: że polskie kino niewiele sobą reprezentuje. W tym świeżym, nieskażonym jeszcze przesadnie roku 2017 zrób więc coś dla mnie i dla krajowej kinematografii: po prostu obejrzyj dobry polski film, zanim otworzysz usta, żeby skrytykować cały przemysł, nadrób zaległości z ostatnich kilku lat, zaryzykuj i posłuchaj opinii znajomych kinomanów czy bywalców festiwali filmowych. O dobry polski film, zaręczam Ci, wcale nie będzie w tym roku trudno – od wielu lat już nie jest.
Bo wiesz, cały dowcip polega na tym, że musisz się wysilić i dokonać wyboru. A jeśli wysilać Ci się nie chce i wolisz pozwalać multipleksom wciskać sobie filmowe gnioty, to przynajmniej daj pożyć i nie płacz, że w kinie bieda. Najlepiej w ogóle się nie odzywaj. Bo przecież się nie znasz.