Kończę oglądać „Mad Men”. Nie wiem, jak żyje się po tym serialu, ale niedługo się przekonam, bo jestem już na 3. odcinku 7. sezonu i nieubłaganie zbliżam się do wielkiego finału. Nie grozi mi na szczęście nuda, bo mam do nadrobienia swoje ulubione animacje – „Family Guya”, „Simpsonów” i „South Park”, a także nowe wydanie „Star Treka” („Star Trek: Discovery”), 2 sezony zabawnego „Brooklyn Nine-Nine”, parę odcinków „Hellsinga” (tylko OVA, rzecz jasna, szanujmy się), drugi sezon „Expanse” i jeszcze parę innych świetnych rzeczy. W tym „Młodego papieża”, którego ostatecznie nie dokończyłam z braku czasu i „Black Mirror” (podobnie).
Serial tła i bezbolesne rozstania
Rozglądam się już jednak za jakąś dobrą, spójną historią, która zostanie ze mną na dłużej. Po nieudanym podejściu do „Orphan Black” (okropny serial, dlaczego ludzie to oglądają?), „Lucyfera” (urocze bzdury, ale wciąż bzdury – jak będę chciała więcej uroczych bzdur, to wrócę do „Supernatural”, tam przynajmniej bywa autentycznie zabawnie) i „Archera” (ma momenty, ale ta konwencja jest potwornie męcząca na dłuższą metę) wciąż szukam seriali bardzo określonego rodzaju. Mianowicie: czegoś lekkiego, z wartką akcją, najlepiej procedurala (space opera byłaby idealna), który sprawdzi się jako coś brzdąkającego w tle, kiedy robię różne rzeczy niewymagające mojej kreatywności, na przykład tworzę raporty dla klientów. Niektórzy słuchają w takich chwilach muzyki, dla mnie muzyka zarezerwowana jest na inne momenty. Seriale traktuję trochę tak, jak moja matka radio – kiedy gotowała i miała zajęte dwie ręce, lubiła czegoś posłuchać. Ja obieram ziemniaki przed komputerem lub z tabletem na blacie kuchennego stołu, oglądając „South Park”.
Kiedy teraz o tym myślę, wielu seriali nigdy nie dokończyłam – nie obejrzałam ostatnich sezonów „Czystej krwi”, „Dextera”, „Supernatural”, „Trawki” i „Californication”, przerwałam oglądanie „House of Cards”, „Hemlock Grove”, „Hannibala”, „American Horror Story” i „Breaking Bad”, a „Grę o tron” porzuciłam po pierwszym sezonie i nie planuję do niej wracać. Po dłuższym czasie trudno jest już wejść w historię i przejąć się nią na nowo, zwłaszcza jeśli cała produkcja zdradzała tendencję raczej spadkową. Sądzę, że w przypadku „House of Cards” najlepiej byłoby zacząć raz jeszcze, bo przecież uwielbiałam ten serial i nie wątpię, że i teraz będę się nim zachwycać. Kiedy jednak myślę o tym, co drażniło mnie w „Californication” i w jakim kierunku rozwijała się historia Dextera, wcale nie pali mi się do powrotu.
Na liście „do obejrzenia” mam wciąż wiele głośnych i wysoko ocenianych tytułów – wciąż przymierzam się do „Boardwalk Empire”, „Tabu” i „Peaky Blinders”, zalegają mi „Mr. Robot”, „Narcos” i „Legion”, mam opór przed „Opowieścią podręcznej”, bo książka mocno mnie rozczarowała. Pomimo tych braków daję się jednak regularnie skusić nowościom pokroju głośnego „Mindhuntera”, którego już wkrótce będę mieszać z błotem na blogu, czy wspomnianemu „Star Trek: Discovery”. W przeliczeniu na godziny to bardzo wiele godzin. A gdzie filmy, książki, muzyka, wszystkie inne formy kontaktu z kulturą?
Czy serial może być lepszy niż film?
Daleka jestem od tego, żeby oceniać seriale zbiorowo, stwierdzając, że są niższą lub wyższą formą obcowania z kulturą niż na przykład kino. Ta granica dawno się już zatarła – szukając „seriali tła” do codziennej pracy, równie chętnie odpalam przygłupiaste hamerykańskie horrory, które nie wymagają w ogóle uruchomienia mózgu. Rację mają ci, którzy bronią seriali z uwagi na ich wysoką jakość i poziom wykonania porównywalny z porządnymi filmami.
Z drugiej jednak strony kino wciąż dostarcza wrażeń artystycznych niedostępnych telewizji i to się raczej nie zmieni. Nie oszukujmy się – kto chciałby oglądać kilkunastoodcinkowy serial w stylu „Kła” Lanthimosa, skoro już sam jeden film jest sporym wyzwaniem dla widza? Czy znalazłaby się widownia dla seriali przypominających „Holy Motors” Caraxa lub nawet swojskiego, a tak przecież trudnego w odbiorze „Sanatorium pod klepsydrą” Hasa? „Dzieciątka z Macon” Greenawaya? Nietrudno wyobrazić sobie – zwłaszcza po „Młodym papieżu” – serial na poziomie „Wielkiego piękna” Sorrentino czy nawet „Czarnego łabędzia” Aronofsky’ego, jednak w przypadku produkcji, umownie nazwijmy to, telewizyjnej, fabuła wydaje się elementem nieomal immanentnym. Czy kino potrzebuje fabuły? Arthouse udowadnia, że niekoniecznie: trudno mówić o układzie zdarzeń, kiedy nie ma żadnych zdarzeń.
Filmoznawca powiedziałby Wam o tym na pewno więcej i mądrzej, ale im częściej obcuję z kinową niszą, tym mocniej kształtuje mi się w myślach jakaś granica, która rozdziela serial i film. Czy można ją przekroczyć? Zapewne tak, chociaż trudno mi sobie to wyobrazić. Seriale pokroju „Królestwa” von Triera, „Twin Peaks”, japońskiego „Mononoke” czy nawet polskich „Artystów” pozostają wyjątkami od reguły i ciekawostkami, a to wciąż nie ten poziom oderwania od narracyjnego standardu, o który mi chodzi. Gdybym miała to wrażenie ująć w słowach, powiedziałabym, że serial w znacznie wiekszym stopniu niż kino potrzebuje historii, którą może opowiadać i najczęściej opowiada ją w sposób przystępny i mniej lub bardziej, ale prawie zawsze jednak liniowy. Jest jakaś oś czasu, wydarzenia mają miejsce w określonej kolejności i nawet jeśli twórcy eksperymentują z konstrukcją, to wszystko to ma jakiś sens. Reżyser serialu nie zostawia widza z wielkim WTF wypisanym na twarzy i pierdyliardem możliwych interpretacji, do których dokonania konieczne są wysokie kompetencje kulturowe. „Twin Peaks” (wspomniany wyjątek) dostarcza wielu wątpliwości, ale – podobnie jak „Riget” – jest to dzieło już wówczas doświadczonego, uznanego i nagradzanego reżysera, który dokonał po prostu formalnego eksperymentu, sięgając po odcinkową konstrukcję.
W pogoni za króliczkiem
O ile więc kino może śmiało już konkurować z poziomem reprezentowanym przez „amerykańskich niezależnych” i w pojedycznych wypadkach także z kinem europejskim, to w tym samym czasie film także eksploruje nowe terytoria. Festiwale filmowe, od niedawna wyciągające rękę do telewizji i przeznaczające miejsce w programie na najlepsze serialowe nowości, zaskakują co roku produkcjami przekraczającymi granice kina. Nie szukając daleko, w ubiegłym roku na Nowych Horyzontach udało mi się obejrzeć „River of Fundament”, sześciogodzinną operę filmową, po której mózg wyciekał mi przez oczy i uszy jednocześnie. Chociaż nazwanie tej produkcji „po prostu filmem” byłoby sporym niedomówieniem, to warto zwrócić uwagę na jedno: chociaż uznani reżyserzy sięgają po formę serialu, to artyści z innych dziedzin sztuki sięgają od dekad po kino jako nowy dla siebie środek wyrazu. O ile więc dałabym szansę serialowej wersji „Ojca chrzestnego”, to wobec analogicznej wersji „The Wall” byłabym mocno sceptyczna. Wciąż nie wiem, czy da się zrobić serial czysto formalny, będący jedną wielką metaforą.
Nieodmiennie cieszy mnie jednak tendencja zwyżkowa. Coraz częściej decyduję się na serial, kiedy mam tak naprawdę ochotę na dobry film. Ostatnio wybrałam dziesięciodcinkową (póki co) produkcję „American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona” (istotne o tyle, że w październiku O.J. Simpson wyszedł z więzienia i jest obecnie na zwolnieniu warunkowym) i poświęciłam równo 7 godzin na historię, która w filmie zostałaby upchnięta w maksymalnie dwie. Czy żałuję? Ani trochę. Kiedy jednak mam ochotę na Greenawaya, to oglądam Greenawaya i nikt nie przekona mnie, że istnieją seriale, które mogą z tym konkurować.
Opowiadanie historii vs. ograniczenia czasowe i ich brak
W efekcie znam ludzi, którzy nie oglądają seriali w ogóle. Nie dziwię im się zupełnie, kiedy widzę, po jakie sięgają filmy. Kiedy Twoim ulubionym reżyserem jest Bela Tarr, a w kinie lubisz najbardziej, kiedy zupełnie nic się nie dzieje i kiedy bohater kopie doł przez 1,5 godziny, seriale raczej nie dostarczą Ci zbyt wielu podniet, przynajmniej te produkowane obecnie. Nie wątpię, że w końcu powstaną jednak i takie, podobnie jak jestem przekonana, że doczekamy serialowych maratonów w multipleksach, seriali w 3D i 4D oraz wielu innych cudów. W tym samym czasie kino pójdzie jednak znowu o krok dalej i telewizja dalej gonić będzie króliczka. Ale koniec końców nie o to przecież chodzi, żeby seriale i filmy oferowały widzowi dokładnie to samo. Kto zatem wie, może któregoś dnia okaże się, że opowiadanie historii stanie się wyłączną domeną wysokiej jakości telewizji (znowu nazwanej tak umownie, bo nie można przecież pominąc milczeniem Netflixa), a kino stanie się ambitną rozrywką dla nielicznych?
Chociaż brzmi to zabawnie, to czy nie tak było po troszę z teatrem? Kiedyś zrozumiałe dla wszystkich medium i przystępna rozrywka dla mas, ostatecznie przeszedł do niszy i nie może konkurować z kinem pod względem liczbności widowni i rozgłosu. Chociaż wciąż w repertuarze teatrów znaleźć można lekkie komedie i proste historie, to nie one najczęściej rozpalają krytyków i widownię. Jakkolwiek przyjazna niewyrobionemu widzowi byłaby sztuka, wciąż będzie bardziej wymagająca niż lekka amerykańska komedia w multipleksie.
Być może – to tylko swobodne wyobrażenia – któregoś dnia nie będzie już multipleksów, bo i po co nam multipleksy, jeśli będziemy mieć w domach rzutniki czy VR. Być może kino stanie się ekskluzywnym miejscem do prezentowania odważnych projektów artystycznych w formie filmowej, w warunkach niemożliwych do odtworzenia w domu? Być może robienie filmów nie będzie już interesowało kolejnego pokolenia reżyserów, którzy wybiorą serial jako oferujący większą przestrzeń czasową do zaprezentowania całej historii? Wyobraźcie sobie, jak wyglądałby „Władca pierścieni” czy „Harry Potter”, gdyby każdy film stał się dziesięcioodcinkowym sezonem, uwzględniającym każdy szczegół zawarty w książce. Nietrudno założyć, że efekt mógłby rzucać na kolana. Pomyślcie, ile emocjonujących wyścigów wygrałby Dominic Toretto, o ile bardziej skomplikowane mogłyby być fabuły filmów, które ktoś zrujnował nadmiernym uproszczeniem fabuły.

Photo via Visual Hunt
Być może któregoś dnia będzie tak, że telewizja wygra z kinem na punkty; być może (tak właśnie myślę), doczekamy nagrody dla najlepszego serialu roku podczas gali rozdania Oscarów. Być może. A być może nie. Czas pokaże.