W tym roku obejrzałam póki co mało filmów. "Mało" to znaczy jakieś 50 sztuk od stycznia. Kiepski wynik, biorąc pod uwagę, że w roku ubiegłym naliczyłam 240 tytułów. Praktycznie w ogóle nie chodzę do kina, w zasadzie to opuściłam nawet festiwal filmowy i dopiero od niedawna się rehabilituję, spędzając długie godziny na streamie. Postanowiłam jednak, że w pierwszej kolejności nadrabiać będę polskie filmy i staram się to regularnie czynić: w ciągu ostatnich miesięcy sięgnęłam więc po głośne krajowe produkcje, których z jakiegoś powodu (głównie z tego, o którym pisałam ostatnio) nie odhaczyłam z listy od razu po premierze. Jeśli chcecie zaprzyjaźnić się bliżej z aktualnym polskim kinem, to zachęcam do pójścia w moje ślady!
Oglądajcie polskie filmy. Naprawdę warto.
4. Prosta historia o morderstwie (reż. Arkadiusz Jakubik, 2016) – 6/10
Tytuł filmu miał być chyba przekorny i sugerować, że jego zawartość wcale do prostych nie należy, ale wyszło jednak jakoś tak, że jest to naprawdę historia dość schematyczna, której finał nietrudno przewidzieć na długo przed końcem. „Prosta historia o morderstwie” to jednak wciąż solidne, porządnie zrobione kino i reżyser Arkadiusz Jakubik (tak, to ten sam Jakubik, który zagrał w „Jestem mordercą”) nie ma się czego wstydzić, zwłaszcza że na nadmiar dobrych kryminałów w Polsce nie narzekamy.
Retrospekcja zaczyna się miło: młody Jacek (bardzo dobry Filip Pławiak) wstepuje w szeregi policji, idąc w ślady ojca. Mama się cieszy, taka taki dumny, mamy rodzinny piknik, słoneczko świeci, duma rodziców właśnie zdecydowała się na zamieszkanie ze swoją dziewczyną, po prostu sielanka. Pierwszy zgrzyt następuje jednak już w jednej z początkowych scen, kiedy Jacek odwiedza rodzinę i jego ojciec Roman (Andrzej Chyra) sięga przy obiedzie po butelkę z alkoholem. Atmosfera staje się momentalnie napięta, członkowie rodziny pochmurnieją, matka o jakże znaczącym imieniu Teresa (Kinga Preis) udaje beztroską i zrelaksowaną, ale nad stołem wiszą chmury. Po chwili głowa rodziny wstaje od stołu, wychodzi na papierosa i coś długi ten papieros, coś za bardzo przeciąga się oczekiwanie, zupełnie jakby tata w garażu walił gorzałę prosto z gwinta. Sugestia reżysera jest jasna: coś w tej rodzinie jest mocno nie tak i biorąc pod uwagę reakcje jej członków, chodzi o coś więcej niż tylko okazjonalne zalewanie się w trupa i radosne śpiewy przy stole.
Czujność widza zostaje na moment uśpiona, kiedy Andrzej Chyra ze szczerym uśmiechem zapewnia, że problem nie istnieje, a to jedno piwko do obiadu to było tylko tak na smaczek. Nabierze się na to może ktoś nieznający mechanizmu uzależnienia, jednak każdy, kto wie, że w przypadku alkoholika nie ma i do końca życia nie będzie już czegoś takiego jak jedno piwko, może zgadnąć, że obserwujemy w zasadzie preludium do opowieści o uzależnieniu.
Jako że „Prosta historia” to kryminał z krwi i kości, ten rodzinny, kameralny dramat, to – przynajmniej teoretycznie – jedynie tło wydarzeń. Wszystko zaczyna się bowiem od morderstwa: Jacek zostaje wezwany na miejsce zbrodni i zastaje tam zwłoki swoich rodziców – zakatowanej brutalnie matki i zastrzelonego ojca. Grzebiąc w papierach Romana i śledząc towarzystwo, w jakim obraca się jeden z jego młodszych braci, szuka powiązań z półświatkiem, jednak Jakubik wyraźnie daje do zrozumienia, że nie po to pokazał nam Andrzeja Chyrę z kieliszkiem, żeby to było zupełnie bez znaczenia. Czy zatem za broń złapała zdesperowana Teresa? Zrozpaczony widokiem katowanej matki Jacek? A może przyjaciel rodziny, nie mogąc dłużej patrzeć na to, co wyprawia się w domu Lachów?
Ta część opowieści jest w filmie znacznie ciekawsza niż wątek kryminalny. Dramat rodziny jest wielowymiarowy i niejednoznaczny. Główny sprawca nieszczęścia, Roman, ma opinię dobrego policjanta, lojalnego kolegi, a w początkowych scenach widać wyraźnie, kim byłby, gdyby nie ulegał nałogowi: oddanym mężem i ojcem, kochającym partnerem, opiekunem swojego stadła. Za swoje błędy płaci strachem: goni go widmo występków i nie do końca właściwych znajomości, grzeszków z przeszłości; rosnące napięcie rozładowuje, pijąc. Łatwo jest go oskarżyć, nazwać potworem, ale Jakubik umiejętnie obchodzi się z widzem – prowadzony przez niego Chyra jest straszny ale i żałosny, budzi odrazę i litość jednocześnie, przeraża nie kreacją potwora, ale obrazem upadku człowieka, konsekwencjami utraty kontroli.
Ogromna empatia, z jaką Jakubik traktuje swoich bohaterów, rodzi pytania o bagaż osobistych doświadczeń samego reżysera: momentami aż trudno uwierzyć, że jego humanitarny, mądry osąd mógłby wynikać tylko z wniosków wysnutych na podstawie zasłyszanych opowieści. Nie ma tu miejsca na białe i czarne – Roman Lach jest potworem, ale okazywana przez niego agresja nie wynika z psychopatycznej chęci zadawania bólu, a z rozpaczy i bezsilności. Chociaż nie usprawiedliwia to sprawcy, nie pozwala jednocześnie zapomnieć o tym, że wciąż mowa o człowieku, a nie o bezrozumnej bestii.
Partnerująca Chyrze Preis po mistrzowsku rozgrywa dramat kobiety współuzależnionej, ofiary w swoim przekonaniu współwinnej i współodpowiedzialnej. A może to ja jestem temu winna? – rzuca w przestrzeń, zapewne pod raz już któryś z kolei zastanawiając się, czy gdyby była lepszą żoną, lepszą matką, gdyby okazywała więcej uczuć, zainteresowania, wsparcia, jej mąż nie staczałby się na dno po równi pochyłej. W czasach, w których wciąż ofiarom przemocy domowej zarzuca się, że same są sobie winne i wypomina się, że przecież odejść można w każdej chwili, takie filmy i takie role są potrzebne: na widok posiniaczonej, ale uparcie trwającej przy łóżku męża Preis te idiotyczne rady więzną w gardle i pomagają zrozumieć istotę problemu.
Dom Lachów to przecież na pozór żadna patologia: widać, że bieda to tutaj słowo obce, że rodzinie powodzi się zupełnie nieźle, wszyscy są dla siebie mili i nikt nie podnosi głosu. Jest czysto, jest obiad na stole, na rodzinnym pikniku wszyscy śmieją się i dokazują, Roman łapie swoją żonę w pasie i namiętnie całuje, co ta wita z entuzjazmem, słowem – sielanka. A jednak źle dzieje się w państwie duńskim i sąsiedzi dobrze wiedzą, co oznaczają nocne krzyki dobiegające z domu z ogrodem. Teresa trwa jednak na stanowisku, gotowa do poświęcenia w imię utrzymania rodziny w całości. Czy jest przez to głupia? Naiwna? Bynajmniej: niesamowicie przekonująca w tej roli Preis nie pozuje na męczennicę i nie dopisuje do swojego postępowania ideologii Matki Polki. Ona po prostu bezwarunkowo kocha swojego męża i – jak wiele kobiet w podobnej sytuacji – bezgranicznie w niego wierzy. Ufa, że ich miłość, której dowody otrzymuje w chwilach przebłysków trzeźwości Romana, przetrwa wszystko, a ona dzięki tejże miłości zdoła partnera naprawić i wyleczyć. Że bez jej wsparcia nie będzie już czego ratować. Że raz się udało, dlaczego zatem nie może udać się po raz kolejny? Znane już piekło u boku oprawcy jest dla Teresy lepsze niż nieznana i samotna przyszłość: póki można mieć nadzieję na poprawę, dopóty istnieje szansa na zachowanie status quo, na ocalenie paradoksalnie bezpiecznego mikrokosmosu przed rozpadem; strach przed niepewnością jutra, samotnością, zaczynaniem po raz kolejny od nowa i brakiem ustalonych zasad okazują się być silniejsze niż lęk przed bólem i upokorzeniem, które bohaterka na swój sposób już oswoiła i zaakceptowała.
Być może nie ma to sensu dla kogoś, kto nigdy nie znajdował się w pozycji Teresy, komu wydaje się, że odejść jest w takiej sytuacji łatwo, a współuzależnienie to tylko puste słowo. To własnie tym widzom Jakubik zdaje sie mówić: mylicie się.
Niestety, rodzina Lachów to nie tylko ta współuzależniona para, Jacek ma bowiem dwóch braci. Starszy z nich, Krystian, w ramach buntu wobec zasad narzucanych i jednocześnie sprzeniewierzanych przez ojca, wybiera świat przestępczy, ciekawszym bohaterem okazuje się jednak najmłodszy z chłopców, głuchoniemy Paweł. Jego kalectwo jej tutaj sprawą nieprzeciętnie interesującą: fabuła w żaden sposób nie wymusza w zasadzie obecności głuchoniemej postaci i wydaje się, że zabieg ten jest tylko nieco zbędnym ozdobnikiem w filmie. Jakubik robi jednak to, co powinno być standardem nie tylko w kinie ale w kulturze w ogóle – w sposób absolutnie naturalny i pozbawiony pretensji walczy z wykluczeniem społecznym i pokazuje, że osoby takie jak Paweł (Przemysław Strojkowski) to nie żadne dziwo ani wyłącznie intrygujący obiekt refleksji na temat nieznanego osobom w pełni sprawnym świata; chłopiec jest po prostu częścią borykającej się z problemem rodziny. Rodziny, jakich w Polsce wiele. Chociaż ta postać stwarza dodatkową przestrzeń na emocjonalne, poruszające sceny pozbawione słów, to niepełnosprawność Pawła nie jest ani katalizatorem wydarzeń ani nie komplikuje dodatkowo fabuły. Jakubik przypomina, że nie każdy bohater z niepełnosprawnością musi być bohaterem historii o walce i samozaparciu, o odwadze i wykluczeniu. Czasami takie osoby nie są głównymi bohaterami historii, w których się pojawiają – zajmują w nich takie same pozycje jak wszyscy ludzie dookoła. Bo wszyscy są po prostu ludźmi.
Jest w tym coś wzruszająco bezpretensjonalnego, kiedy obserwuje się na ekranie Strojkowskiego ze świadomością, że dla reżysera głuchoniemy chłopiec nie jest narzędziem do powielania schematów i łapania widza na tanie zagrywki emocjonalne. Nie oznacza to jednak, że sceny z udziałem młodego Pawła nie chwytają za gardło: bohater odbiera bodźce w niezwykle silny sposób i jest bardzo wrażliwy na nastrój otaczających go ludzi. Chociaż nie słyszy kłótni rodziców, obserwuje ich konsekwencje, które, pozbawione tego dźwiekowego kontekstu, okazują się wcale nie być mniej straszne, a być może i nawet jeszcze gorsze.
Gwoli uczciwości trzeba jednak dodać, że produkcja ta nie jest wolna od błędów. Migane dialogi Pawła z członkami rodziny pozostają nieprzetłumaczone, co z jednej strony podbija intymny nastrój filmu i obcość świata, w którym funkcjonuje chłopiec, ale jednocześnie trzyma widza na dystans, nie pozwalając na zbliżenie się do bohatera. Chociaż finał filmu usprawiedliwia ten zabieg, to pozostaje uczucie niezaspokojenia, jakby zabrakło w „Prostej historii…” odpowiedniego nakreślenia kontekstu. Największym zarzutem jest jednak ten związany z niedociągnięciami technicznymi – Chyra burczy coś pod nosem, niełatwo zrozumieć, co właściwie tam wyburczał i trudno oprzeć się wrażeniu, że nawalił w tym momencie nie aktor, a dźwiękowcy, uzupełniając bełkotliwą mowę niedoróbkami w procesie obrabiania materiału.
Jeśli szukacie trzymającego w napięciu kryminału lub thrillera, który zaimponuje Wam dynamicznymi scenami pościgów, porachunków z przestępcami i strzelanin, poszukajcie może lepiej innego filmu. Jeśli jednak chcecie spojrzeć z bliska na rodzinę w momencie ostatecznego rozpadu oraz poświęcić czas na refleksję nad przyczynami upadku człowieka i jego słabościami, wygospodarujcie 1,5 godziny na „Prostą historię o morderstwie”. Nie pożałujecie.
„Prostą historię o morderstwie” możecie legalnie obejrzeć tutaj. Film na DVD znajdziecie tutaj.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej nowej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.