W tym roku obejrzałam póki co mało filmów. "Mało" to znaczy jakieś 50 sztuk od stycznia. Kiepski wynik, biorąc pod uwagę, że w roku ubiegłym naliczyłam 240 tytułów. Praktycznie w ogóle nie chodzę do kina, w zasadzie to opuściłam nawet festiwal filmowy i dopiero od niedawna się rehabilituję, spędzając długie godziny na streamie. Postanowiłam jednak, że w pierwszej kolejności nadrabiać będę polskie filmy i staram się to regularnie czynić: w ciągu ostatnich miesięcy sięgnęłam więc po głośne krajowe produkcje, których z jakiegoś powodu (głównie z tego, o którym pisałam ostatnio) nie odhaczyłam z listy od razu po premierze. Jeśli chcecie zaprzyjaźnić się bliżej z aktualnym polskim kinem, to zachęcam do pójścia w moje ślady!
Oglądajcie polskie filmy. Naprawdę warto.
5. Sztuka kochania: historia Michaliny Wisłockiej (reż. Maria Sadowska, 2017) – 7/10
Przyznam się szczerze, że „Sztuki kochania” w wersji książkowej nie miałam nigdy w rękach i chyba raczej nie zdecyduję się na lekturę, mają w pamięci falę krytyki, z jaką spotkało się nowe wydanie, pozbawione adnotacji i wyjaśnień przy bardziej kontrowersyjnych uwagach doktor Wisłockiej. Może właśnie z tego powodu nie przeszkadza mi powiązanie filmu z owym wydaniem, zauważalne zarówno w identyfikacji wizualnej jak w konkretnych scenach tego tytułu. Tego, czy „Sztuka kochania” jest jednym wielkim product placementem i rozbudowaną reklamą książki, nie będę zatem omawiać.
Może właśnie dzięki powyższemu nie byłam do tej produkcji uprzedzona, nie miałam w zasadzie żadnych oczekiwań i nie doszukiwałam się tam lokowania produktu, a konkretne rozwiązania fabularne nie drażniły mnie i nie powodowały niesmaku jak u części widzów. Zachwyciłam się natomiast już w pierwszych scenach warstwą wizualną filmu; niezwykle dopracowana scenografia, kostiumy, odpowiednio dobrane filtry i Boczarska w roli Michaliny Wisłockiej raz po raz starzejąca się i młodniejąca za sprawą zmiany gestów, mimiki, sposobu poruszania się – to wszystko robi naprawdę spore wrażenie i powinno zamknąć usta każdemu, kto jeszcze powątpiewa w możliwości polskiej kinematografii.
Do kina wybrałam się z babcią i dziadkiem i niech za rekomendację wystarczy Wam, że po seansie moja babcia pokiwała tylko głową i stwierdziła z zadumą, że dokładnie tak było, wspominając cenzurę za czasów PRLu, język, jakim powszechnie mówiło się o kobiecych dolegliwościach oraz seksie, a także poruszenie, które zapanowało po wydaniu książki Wisłockiej w drugim obiegu (dziadek stwierdził, że chciałby być o 30 lat młodszy, bo wtedy bardziej by go to wszystko emocjonowało). Nie oznacza to jednak rzecz jasna, że „Sztuka kochania” nie czaruje trochę rzeczywistości i nie dodaje jej kolorytu – ostatecznie mowa o filmie fabularnym, nie o dokumencie.
Uderza na przykład powściągliwość, z jaką Sadowska rozwija (czy też może raczej: nie rozwija) wątek związany z rodziną Wisłockiej; nietrudno domyślić się, że czegoś się tu widzowi nie mówi i na pewno jest w tej historii coś jeszcze. Już pal sześć co stało się ze Stanisławem Wisłockim, ale nawet w tych krótkich retrospektywnych ujęciach główna bohaterka, walcząca początkowo jak lwica o dzieci, okazuje się matką raczej nienajlepszą i nie idzie tu nawet o czas, który jest w stanie poświęcić na macierzyństwo, ale o brak jakiejkolwiek sugestii, że tam się w ogóle jakieś macierzyństwo odbywało.
Ale od początku: Michalinę Wisłocką poznajemy równolegle na dwóch planach – momentu, w którym żyje bohaterka, pani w średnim wieku, próbująca wydać swoją książkę „Sztuka kochania” lekarka ginekolog, cytolog i seksuolog. Jednocześnie dostajemy wycinki z przeszłości Wisłockiej – kolorowe, nasycone światłem kadry z młodości, prowadzące widza przez meandry życia osobistego i zawodowego bohaterki. To stąd dowiadujemy się, jak Michalina Braun (Magdalena Boczarska) poznała Stanisława Wisłockiego (Piotr Adamczyk), jak zdecydowali się żyć we troje z przyjaciółką głównej bohaterki, Wandą (Justyna Wasilewska), dzieląc codzienne problemy i łóżko i jak w tej początkowej sielance pojawiły się kolejno dzieci, zazdrość, zranione uczucia, ciężkie słowa i ostatecznie rozstania.
I tu pojawia się pierwszy problem: dopóki jeszcze cała trójka żyje razem, w jakimś sensie można uwierzyć w to, że główna bohaterka oddaje się pracy naukowej, a jej przyjaciółka niańczy w domu potomstwo. Kiedy jednak Wisłocka zostaje sama z córką, nagle ma się wrażenie, że to nie dziecko, ale złota rybka, bo mniej więcej tyle czasu się dziewczynce poświęca i trudno oprzeć się wrażeniu, że Sadowska bardzo bała się ruszyć ten temat, żeby jej nie zaczął śmierdzieć. W późniejszym życiu Wisłockiej córki w zasadzie w ogóle już nie ma. Co się z nią stało? Czy utrzymywały później relacje? O tym film nie mówi. A przecież wiemy, że tam do powiedzenia było bardzo wiele i jest jakiś żal o to, że zamiast kobiety z krwi i kości z całą jej barwną historią dostajemy w zasadzie marmurowy posąg bez większych skaz.
Najmocniejszym punktem filmu pozostaje historia z samego środka opowieści, czyli romans bohaterki z żonatym Jurkiem (gdzie jest wówczas córka Wisłockiej? Kto się nią opiekuje?): deut Boczarska-Lubos zapada w pamięć i ma tyle uroku, że z całego serca życzy się tej parze jak najlepiej, zwłaszcza że wszystko odbywa się w pięknych letnich plenerach, przy ogniskach, w efektownych wnętrznach starej posiadłości, nad wodą i w polu. Te fragmenty „Sztuki kochania” mają dla mnie o tyle duże znaczenie, że pojawia się tam również moja koleżanka z dzieciństwa, Patrycja, która na planie była asystentką kierownika produkcji i wystąpiła jako statystka w kilku ujęciach. Gratulacje, Pacia!
Trzeba powiedzieć wprost, że „Sztuka kochania” została skrojona pod masowego widza i ten zabieg sprawdził się w 100%: w ciągu 1,5 miesiąca od premiery film obejrzało w kinach 1,7 miliona widzów, bijąc na głowę wynik „Ciemniejszej strony Greya”, co nieprzeciętnie cieszy. Nie tak dawno pisałam o kondycji polskiego kina i podkreślałam niedobór właśnie takich filmów: lekkich, przystępnych, a mimo to niegłupich, które można obejrzeć z przyjemnością i bez wielkiego wysiłku psychicznego czy intelektualnego, a po seansie wymienić się opiniami w kulturalnym towarzystwie. Bezustannie trzymam kciuki za rodzimą kinematografię i mam nadzieję, że właśnie takich filmów, coraz to lepszych i lepszych, będzie się u nas robić coraz więcej.
„Sztukę kochania” obejrzyjcie legalnie tutaj (dostępna jest także wersja z audiodeskrypcją), tu możecie kupić film na DVD, a tutaj – na Blu-ray. Książkę „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej w twardej oprawie znajdziecie tutaj, a w wersji elektronicznej – tutaj. Ścieżkę dźwiękową z filmu możecie nabyć natomiast tutaj.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej nowej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.