Szorty kulturalne #35: Oscary 2017 – przegląd filmów vol. 1
W tym roku – jak co roku – obiecałam sobie, że przed galą oscarową obejrzę wszystkie nominowane filmy. Oczywiście – jak co roku – nic z tego nie wyjdzie i znowu będę wybierać swoich faworytów na pół gwizdka, ze świadomością, że nie widziałam jeszcze wszystkiego. Nic to: w tym roku mam przynajmniej poczucie, że zaliczyłam te najważniejsze pozycje, a jeszcze kilka zdążę na pewno nadrobić. Nadrabiajcie ze mną!
Pisałam już na blogu o „Moonlight”, „Manchester by the Sea”, „Loving”, „Lobsterze”, „Kliencie” oraz „Tonim Erdmannie” – w tym miejscu mogę już powiedzieć, że serio nie sądzę, aby jakikolwiek nominowany do głównej nagrody film był w tym roku lepszy niż „Moonlight”, chociaż zaakceptowałabym także bez problemu wygraną „Manchester by the Sea”. Niestety – dobrze wiemy, że tak to się pewnie nie skończy.
Chcecie być na bieżąco? Obserwujcie mnie na Filmwebie!
1. Boska Florence (Florence Foster Jenkins, reż. Stephen Frears, 2016) – 6/10
Problem z „Boską Florence” polega na tym, że gra tam Meryl Streep – niezaprzeczalnie świetna aktorka, nagradzana jednakowoż coraz częściej za każde, za przeproszeniem, pierdnięcie. Chciałoby się powiedzieć, że już dość i że wystarczy: to porządny film, ale bez przesady.
Nominowana za pierwszoplanową rolę Streep jest tu dobra, jak zwykle dobra – w porywach może i nawet bardzo dobra. Nie wiem, czy to przyzwyczajenie do jej poziomu czy też fakt, że sam film bynajmniej nie porywa, ale tym razem czuję pewien opór, kiedy widzę nazwisko tej aktorki wśród nominowanych. Nie pierwszy raz zresztą udało jej się najzwyczajniej w świecie przeszarżować: boska Meryl ma tendencję do zachowywania się, jakby była na ekranie sama i potrafi zamienić każdy film w monodram. Było to mocno widoczne w „Sierpniu w hrabstwie Osage”, czuło się to nawet w „Tajemnicach lasu”, trudno nie dostrzec tego i tutaj. Paradoksalnie ta właśnie szarża sprawia, że na tle wypełniającej sobą kolejne sceny Streep ciekawiej prezentuje się Hugh Grant, którego po raz pierwszy w życiu widziałam na ekranie w przekonującej mnie roli nieopartej jednocześnie na śmieszkowaniu.
Swoje momenty ma również Simon Helberg, chociaż w jego przypadku trudno udawać, że nie dostrzega się tego, jak wizerunkowi aktora zaszkodziła „Teoria wielkiego podrywu”. Chociaż poważny i intrygująco neurotyczny, jego bohater krzywi się do kamery w ten sam sposób, co Howard Wolowitz: miny, tiki i śmieszki Helberga zgrały się już i opatrzyły; w efekcie, chociaż jego dwóch bohaterów nie łączy nic, szuka się między nimi podobieństw. Czy serial odcisnął na aktorze tak mocne piętno, że nie potrafi on uwolnić się od swojego emploi? Te momenty, w których w „Boskiej Florence” zdaje się otwierać i pozwala sobie na emocje, są przecież jego najlepszymi i nietrudno uwierzyć w talent dramatyczny Helberga. W przeciwieństwie do wszystkich innych momentów, w których jest po prostu Howardem przy fortepianie.
Poza aktorstwem, niestety, niewiele jest tu do oglądania: wszystko bardzo ładne, mebelki ładne i kreacje ładne, ładne, okrągłe dialogi, a jednak po seansie nie myśli się o tym zupełnie. Sama historia, oparta bądź co bądź na faktach, sprawia wrażenie jedynie liźniętej z wierzchu, tak jakby jej potencjał nie został w pełni wykorzystany. „Boska Florence” wydaje się być cynicznie skrojona pod złotą statuetkę i zaplanowana jedynie w tym celu.
Pozostaje mieć nadzieję, że ten chytry plan jednak się nie powiedzie.
2. Legion Samobójców (Suicide Squad, reż. David Ayer. 2016) – 3/10
Przyznaję bez bicia: szłam na ten film z bardzo złym nastawieniem. Moje złe nastawienie wynikało przede wszystkim z faktu, że Jareda Leto uważam za najbardziej przereklamowanego aktora swojego pokolenia, którego jedynym talentem pozostaje wybałuszanie niebieskich ocząt do kamery (vide: „Mr Nobody”). Jako muzyka również go nie toleruję. Chociaż Leto ma na swoim koncie kilka naprawdę dobrych kinowych wystąpień, w tym wypadku nie miałam wątpliwości: spieprzy to po całości. I cóż, jakby to powiedzieć, nie rozczarował mnie.
Jaredowi udało się stworzyć prawdopodobnie najgorszego Jokera w historii Batmanów, wliczając fanowskie filmy na YT. Jest w niezamierzony sposób groteskowy, pretensjonalny i ogólnie tryin’ too hard. Przykro aż porównywać go do Nicholsona i Ledgera, bo panowie nie grają w ogóle nawet w tej samej lidze. Jego nominacja do Złotej Maliny jest prawdopodobnie najbardziej zasłużonym wyróżnieniem w kinie od czasów Maliny dla Eddiego Redmayne’a za potworną rolę w filmie „Jupiter: Intronizacja”. Taki to jest poziom.
„Legion samobójców” przypomina mi pod wieloma względami bardziej filmy Marvela niż DC – jest tu zdecydowanie mniej patosu, za to o wiele więcej śmieszkowania w gimbazjalnym stylu, sporo plastiku, postaci w śmiesznych kostiumach utrzymanych w oczojebnej palecie barw i ogólna atmosfera bawim się. Tak, słusznie wywnioskowaliście, nie jestem fanką ekranizacji z uniwersum Marvela, chociaż one przynajmniej posiadają scenariusz, który tutaj… dobra, nie mówmy nawet o scenariuszu, bo żeby o nim mówić, to musiałby najpierw jakiś być.
Kolejna sprawa, że gra tu Will Smith, a nic, w czym gra Will Smith, nie zdradza od bardzo dawna żadnych pretensji do myślenia ani rozrywki na poziomie wyższym niż niski. Dawno, dawno temu Will zagrał w „Facetach w czerni”, jednak później ktoś mu źle doradził, żeby dalej próbował swoich sił w filmie no i to są niestety efekty: nazwisko tego gościa w obsadzie zapowiada w każdym (totalnie każdym) przypadku seans, przy którym można walnąć sobie piwko, michę popcornu, odłączyć mózg i zrezygnować z myślenia. Nie żebym oczekiwała czegokolwiek więcej po kinie tego typu, ale wiecie, jak jest – rozrywka może być dobra i może być niedobra. Ta jest niedobra.
„Legion…” to film z kategorii guilty pleasure, tyle że bez pleasure, bo przyjemności nie sprawia najmniejszej. Da się go od biedy tolerować dla Margot Robbie, której Harley Quinn jest tu w zasadzie samograjem. Aż łzy się do oczu cisną, jak sobie człowiek pomyśli, jak piękny i szalony duet tworzyłaby na ekranie z Heathem Ledgerem. Niestety! Nie dość, że nie ma Heatha, to film toczy kolejna choroba, czyli modelka aspirująca do roli aktorki. Wystarczy jeden rzut oka na Carę Delevigne, żeby zrozumieć, jak fatalny był to pomysł, a każda scena z jej udziałem sprawia, że całościowa ocena filmu leci w dół. Powiedzieć o Carze per „drewno” byłoby obrazą dla każdego szlachetnego dębu.
Tego nieporozumienia nie ratuje także ścieżka dźwiękowa – co z tego bowiem, że w tle fajnie grają, skoro na scenę wjeżdżają efekty specjalne i trudno doprawdy powiedzieć, gdzie utopiono tyle hajsu z budżetu, bo na pewno nie w rzeczonych efektach. Jak żyję, nie widziałam w kinie takiej nędzy, jak przy przemianach June Moone w Enchantress – sprawiają wrażenie, jakby były wyjęte z zupełnie innego filmu i tym filmem był „Wiedźmin”. Ten stary. Brak zdolności aktorskich Delevigne w połączeniu z tą tandetą robi straszne wrażenie: miało być chyba na bogato, a wyszedł plastik. Jeśli do tego wszystkiego dodamy historię typu „zbierz drużynę, wyrusz w podróż, miej po drodze przygody, uratuj dziewczynę”, to trudno mówić o „Legionie samobójców” bez przekleństw.
Koniec końców jednak nominacja była za kostiumy i fryzury. Te wyszły ładnie, chociaż mniej więcej w 80% jest to zasługa tego, jak wygląda Robbie. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Zapamiętajcie tylko, że nie trzeba oglądać każdego filmu tylko dlatego, że jest nominowany do Oscara. Tego filmu na przykład oglądać nie warto. Przynajmniej nie na trzeźwo.
3. Star Trek: W nieznane (Star Trek Beyond, reż. Justin Lin, 2016) – 6/10
Trochę przykro mi z powodu tego filmu, bo ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu naprawdę polubiłam nowe „Star Treki” i zżyłam się z bohaterami. Trzecia część nie ma jednak ani lekkości ani ostrości swoich poprzedniczek. Szkoda.
To niepopularna opinia, ale wolę uniwersum „Star Treka” niż „Gwiezdne wojny” – żadna z tych serii nie odegrała w moim życiu najmniejszej roli, nie mam do nich sentymentu z dzieciństwa i nie kojarzą mi się z latami niewinności. Może to zatem uśmiech Chrisa Pine’a, może świetny Zachary Quinto, a może Zoe Saldana, za którą przepadam – nie wiem. Wiem za to, że nie spodziewając się tego w najmniejszym stopniu, pochłonęłam dwie pierwsze części nowego cyklu za jednym zamachem i bawiłam się przy tym wybornie.
Tym razem oczekiwałam czegoś podobnego i nie dostałam tego: nie czuję już między bohaterami tej samej chemii, żarty przestały mnie bawić, a dążenia załogi Enterprise rozmywają mi się gdzieś i w zasadzie mało obchodzą. Nie znaczy to że „Star Trek: W nieznane” jest filmowym nieporozumieniem, bo wciąż spisuje się całkiem nieźle w roli zapychacza i lekkiej rozrywki. Ale właśnie: tylko nieźle, a nie bardzo dobrze, tylko poprawnie, a nie błyskotliwie. Zmiana reżysera nie wyszła serii na plus i niewielkie mam nadzieje, że Justin Lin pokaże jeszcze coś interesującego: jeśli tak miałaby wyglądać przyszłość cyklu, to może lepiej, żeby jej nie było.
Nie byłabym zdziwiona, gdyby właśnie „Star Trek…” otrzymał Oscara za najlepszą charakteryzację i fryzury – te wypadają tu naprawdę nieźle i nowi bohaterowie robią niesamowite wrażenie. Trzymam zatem kciuki, chociaż bez przesadnego entuzjazmu. Liczę na to, że to nie było moje ostatnie spotkanie z tym uniwersum.