„Zdrój” Barbary Klickiej – kuracja w stanie permanentnego dyskomfortu
Publikacja jest wynikiem współpracy reklamowej z wydawnictwem Foksal. W księgarni internetowej GWFoksal.pl czeka na was oferta specjalna: z kodem tattwa otrzymacie 40% zniżki na papierowe wydania wybranych przeze mnie książek: jest tam zarówno dobra proza jak i świetne poradniki oraz inne książki non-fiction. Poniżej znajdziecie tekst poświęcony powieści „Zdrój”.
Kobiety o kobietach: współczesna proza polska
„Zdrój”, powieściowy debiut Barbary Klickiej, autorki docenionych przez krytykę tomów poetyckich „Same same” i „Nice”, to zaledwie 136 stron. Wydawałoby się – powieść na jeden wieczór. Ale uwaga – to pułapka. Poświęciłam „Zdrojowi” znacznie więcej czasu niż sugerowałaby jego objętość, bo nie mogłam powstrzymać się przed wracaniem do wyjątkowo udanych fragmentów, przed przystawaniem nad najlepszymi zdaniami, które uderzały treścią między oczy, kiedy rozpakowałam je już z formy. Powiem wprost: cholernie lubię tę książkę i nic z tego, co przeczytałam w ubiegłym roku, nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Dla uczciwości dodam, że moja zeszłoroczna selekcja nie była bogata pod względem liczebności, ale to nieistotne: Klicka obroniłaby się także przed większą konkurencją.
„Zdrój” należy do tego efemerycznego i jeszcze niedookreślonego nurtu, który – mam wrażenie – jest od dłuższego czasu wyjątkowo popularny w Polsce: to specyficzna proza pisana głównie przez kobiety, utrzymana w konwencji oniryzmu lub realizmu magicznego, odrealnienia, posługująca się rozbudowaną metaforą i/lub groteską. Często składa się z rozedrganych odprysków narracyjnych, dygresji, sprawia wrażenie pisanej na gorąco i w emocjach, flirtuje chętnie z prozą poetycką. Skupia się na odczuciach bardziej niż na wydarzeniach i często nie próbuje budować klasycznej, spójnej narracji. Chociaż między tymi książkami jest wiele różnic i ta amatorska analiza wywołałaby pewnie zapowietrzenie u niejednego krytyka literackiego, to na poziomie intuicyjnym odbieram prozę Weroniki Murek, Dominiki Słowik („Atlas: Doppelganger”), Zyty Rudzkiej, Bronki Nowickiej („Nakarmić kamień”), Wioletty Grzegorzewskiej, Miry Marcinów, Olgi Hund czy wlaśnie Barbary Klickiej jako przykłady reprezentacji tego właśnie nurtu i jemu pokrewnych, a przecierania dla nich szlaków dopatruję się m.in. w powieściach Magdaleny Tulli („Szum”), Joanny Fabickiej („Second hand”) czy Anny Marii Nowakowskiej („Dziunia”). To właśnie one sprawiają, że hasło „literatura kobieca” kojarzy mi się właśnie z taką prozą. I tym bardziej cieszy mnie współpraca z wydawnictwem Foksal – bo to właśnie wydawana przed laty przez W.A.B. (dziś część Grupy Wydawniczej Foksal) seria powieści „Z miotłą”, w ramach której ukazały się m.in. wspomniane „Second hand” i „Dziunia”, odczarowała w mojej świadomości współczesną prozę kobiecą i nauczyła ją doceniać. Bo nie chodzi tu przecież o powieści pisane tylko PRZEZ kobiety, ale bardziej właśnie O kobietach, z perspektywy kobiecej, pochylające się nad doświadczeniami często dla kobiet kolektywnymi, a marginalizowanymi przez lata w kulturze popularnej. Dodajmy do tego ogromną nierzadko językową brawurę i mamy gotowy przepis na na prozę niekoniecznie przyjemną w odbiorze i przystępną, ale za to potężną emocjonalnie i dopracowaną formalnie.
Fascynująco dziwna codzienność pod mikroskopem
Wspomniane autorki dzieli od siebie nawzajem bardzo dużo, ale łączy nieniesamowita plastyczność języka i tworzonych z jego pomocą metafor oraz analogii, ogromna wrażliwość i nieprzeciętny zmysł obserwacji. I, co ważne – ta wspomniana kobieca perspektywa, która pomimo pewnych podobieństw formalnych stawia wyraźną granicę między twórczością tych pisarek i np. wspaniałymi „Mikrotykami” Sołtysa. Wciąż analizuję jeszcze te różnice i podobieństwa, próbując uchwycić w słowach, dlaczego to właśnie te autorki postrzegam jako przedstawicielki jednego wspólnego nurtu lub przynajmniej tendencji w polskiej literaturze, ale wciąż wymyka mi się ostateczny wniosek. Być może zresztą się mylę i szukam podobieństw tam, gdzie ich nie ma – ostatecznie między „Zimowlą” Dominiki Słowik i miniaturami Miry Marcinów („Bezmatek”) leży przepaść; nie łączy ich temat ani forma literacka, język ani ton, sposób prowadzenia narracji ani nawet perspektywa narracyjna. Jest jednak w obydwu tych książkach coś, co już od pierwszych stron daje mi wyraźnie do zrozumienia, że tak, to właśnie „ta” proza, której szukam, ta wrażliwość. Być może to za mało, żeby napisać poważny esej o konkretnym nurcie w polskiej współczesnej prozie, ale wystarczy, żeby trafnie polecać książki znajomym. Zatem i Wam polecę już teraz „Zdrój”, jeśli któreś z wymienionych powyżej nazwisk wywołało w was żywsze bicie serca.
Gdybym miała pokusić się o jakiś konkret, powiedziałabym chyba, że kwintesencją takiej prozy wydaje mi się próba opisania rzeczy, miejsc, zdarzeń i zachowań akceptowanych jako zupełnie normalne, a fascynująco przecież obcych, kiedy poddać je wiwisekcji lub przyjrzeć się pod mikroskopem. Niezręczna obcość znanych nam rytuałów. Neurotyczny niepokój na krawędzi histerii lub chorobliwa wręcz obsesja, która każe szturchać językiem bolący ząb. Czy chodzi może po prostu o to, że w tej prozie obserwujemy zupełnie nową jakość pisania o zaburzeniach psychicznych i traumach, że narracyjne szkło powiększające skierowane jest tu do wnętrza bohaterek, pozwalając rozłożyć na części pierwsze ich emocje? Być może. Przynajmniej w niektórych przypadkach – u Klickiej na pewno. Ciekawym zresztą doświadczeniem, uwypuklającym charakterystyczne cechy tego (istniejącego bądź nie) nurtu jest zestawienie „Zdroju” z „Zawałem” Białoszewskiego, w którym Mistrz Miron (vide: „Wywiad”) relacjonuje swój pobyt w inowrocławskim sanatorium.
„Zdrój” – solanka w duchu Kafki
Ale, jak to mówią, do brzegu. Czy też raczej do „Zdroju”. Za pierwszym razem zaczęłam czytać, z braku czasu przerwałam i po przerwie odkryłam, że muszę zacząć raz jeszcze, żeby na nowo wejść w ten rytm i klimat. A jest w co wchodzić – atmosfera się zagęszcza, narasta poczucie wręcz kafkowskiego osaczenia i zamknięcia w absurdalnej rzeczywistości, w pewnym momencie oczekuje się już wręcz, że „placówka” okaże się być pułapką bez wyjścia i dojdzie do krwawego rytuału (w głębi ducha trochę na to liczyłam). W tym anturażu to byłaby opowieść grozy, którą mogłaby zekranizować Jagoda Szelc, ale nawet i bez finału w stylu horroru jest tu dość niepokoju i dyskomfortu. W śmiałych fantazjach widzę tu też potencjał na kino grozy w stylu „Suspiriów” Guadagnino. Bohaterka Klickiej trwa w stanie permanentnego dyskomfortu (który udziela się czytelnikowi); jego źródłem jest z jednej strony jej własne ciało, od dzieciństwa zawodzące właścicielkę i sprawiające ból, z drugiej dyskomfort ten ma podłoże psychiczne, osadzające się na poczuciu wyobcowania, nad-odczuwanej wrogości otoczenia i lęku przed tymże, potrzebą nawiązywania kruchych sojuszy nawet za cenę własnego psychicznego spokoju. Nadmierna uległość, przeciwko której Kama buntuje się w środku, przerwana zostaje dopiero przez „cud”, który zmienia status bohaterki i pozwala jej domagać się przestrzeni i prawa do samostanowienia. Jak u Kafki Kama trafia w sam środek struktury rządzącej się własnymi, nieoczywistymi zasadami, z piętrzącymi się absurdami, w której jest intruzem („z Warszawy? To nie za dobrze”), krok po kroku traci autonomię, ulega naciskom bez żadnego niemal oporu, sprawia wrażenie gotowej na wszystko, aby tylko móc wreszcie opuścić tytułowy zdrój. Porusza się wśród postaci, które zdają się świetnie w tej przestrzeni odnajdywać i nic dziwnego, w końcu w przeciwieństwie do niej nie są tam po raz pierwszy.
Dyskomfort w odbiorcy budzą natomiast zarówno wspomnienia z dzieciństwa Kamy jak i opisy interakcji międzyludzkich – tak z kobietami jak i z mężczyznami. Pełne mikroagresji, subtelnej przemocy (być może nawet nieuświadomionej) są wyrazem hierarchiczności struktury „placówki” i odbiciem panujących w niej zasad, tym trudniejszych do przestrzegania, że niepisanych. Tym trudniejszych do zrozumienia, że sprzecznych z hierarchią i zasadami panującymi „na zewnątrz”. Jest zatem duszno, z wyraźnym posmakiem czasów, które – wydawałoby się – dawno odeszły: u Klickiej ta przeszłość wciąż jest obecna, senna i niespieszna, jakby zatopiona w żywicy, zamrożona w swoistym bezczasie poza rzeczywistym biegiem wydarzeń. A do tego wszystkiego dochodzi język – neurotyczny, rozedgrany, sklejający odpryski świata zastanego w historię z efemeryczną fabułą. Pomiędzy przybyciem i końcem turnusu coś się dzieje, ale jest zupełnie tak, jakby to się tylko śniło. I nie jest to dobry sen.
Przejmująca scena spotkania z trzema nagimi staruszkami (od czasów przynajmniej starożytnych w żadnym dziele kultury trzy staruszki nie pojawiły się ot tak, przypadkiem, wolne od bagażu symbolicznego) – ni to Mojrami, ni Forkidami, ni szekspirowskimi wiedźmami wieszczącymi Mabketowi – wzmacnia wrażenie niesamowitości panującej w uzdrowisku. Jest w tym opisie konfrontacji pod prysznicem coś pierwotnego i to nie tylko z uwagi na temat rozmowy; nagie kobiety dotykają swoich ciał w sposób, który można nazwać chyba tylko fizjologicznym („szuka wejścia”), tak jakby ciała te miała stopić się wraz z wodą w jedno. Gęsto tu od symboli: poza staruszkami (jedna z nich wynurza się z piany) i wodą (słodką i słoną) mamy w tej scenie młodą „pustą w środku” kobietę – pustą tam, gdzie zgodnie z odwiecznym prawem natury powinno być pełno (kulturoznawcy szaleją, antropolodzy rzucają kwiaty, religioznawcy całują swoje dzieci). Czy to klątwa? Przepowiednia? A może zwiastowanie? Tego Klicka nie wyjaśnia, przynajmniej nie do końca. Śmiało można jednak nazwać „Zdrój” opowieścią o emancypacji ciała.