W tym roku obejrzałam póki co mało filmów. "Mało" to znaczy jakieś 50 sztuk od stycznia. Kiepski wynik, biorąc pod uwagę, że w roku ubiegłym naliczyłam 240 tytułów. Praktycznie w ogóle nie chodzę do kina, w zasadzie to opuściłam nawet festiwal filmowy i dopiero od niedawna się rehabilituję, spędzając długie godziny na streamie. Postanowiłam jednak, że w pierwszej kolejności nadrabiać będę polskie filmy i staram się to regularnie czynić: w ciągu ostatnich miesięcy sięgnęłam więc po głośne krajowe produkcje, których z jakiegoś powodu (głównie z tego, o którym pisałam ostatnio) nie odhaczyłam z listy od razu po premierze. Jeśli chcecie zaprzyjaźnić się bliżej z aktualnym polskim kinem, to zachęcam do pójścia w moje ślady!
Oglądajcie polskie filmy. Naprawdę warto.
10. Demon (reż. Marcin Wrona, 2015) – 7/10
Co to za wesele bez Żyda? To już było wszystko w romantyzmie! – autoironicznie podsumowuje „Demona” bawiący się na weselu lekarz, ale nie dajcie się zniechęcić: fakt, to wszystko już było i niby nihil novi, ale wciąż jednak urzeka. Zmarły tragicznie dwa lata temu reżyser pozostawił po sobie film niepokojący i dla wielu niewygodny, który umiejętnie gra z konwencją i pokazuje, że być może dałoby się robić w Polsce inteligentne kino grozy – takie, z którego moglibyśmy być dumni w zetknięciu ze światową konkurencją wśród niezależnych twórców.
Mówi się, że offowy horror przeżywa swój renesans i repertuar kin zdaje się być tego potwierdzeniem – w 2014 roku pojawił się „Babadook” i nagle okazało się, że ta ścieżka, chociaż jeszcze wąska, jest już wyraźnie wydeptana: dość wspomnieć francuski film z niewielką rolą Xaviera Dolana pt. „Martyrs” (2008), szwedzkie „Pozwól mi wejść” czy fińską „Saunę” (2008). „Babadook” przypomniał publiczności, że rasowy, pełnokrwisty horror nie musi opierać się na tanich jumpscare’ach i skrzypieniu szafą, może za to zawierać psychologiczne smaczki i pozwalać na bardzo rozbudowaną interpretację. I nagle okazało się, że fani inteligentnego kina grozy mają wśród czego wybierać: daliśmy sie zaskoczyć „It follows” (2014), „Starry Eyes” (2014) przypomniało, że body horror wcale nie musi być głupi, świetne „Housebound” (2014) i „Co robimy w ukryciu” (2014) uświadomiły nam, że parodie kina grozy nie muszą wcale iść w kierunku żartów z erekcji i pierdzenia rodem ze „Strasznych filmów”. Po elementy gatunku sięgali w ostatnich latach tak doświadczeni twórcy jak Jim Jarmusch („Tylko kochankowie przeżyją” – 2013) oraz debiutanci jak Ana Lily Amirpour („O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu” – 2014) czy Babak Anvari („Under the Shadow” – 2016), a obecnie nie mamy już wątpliwości: jeszcze dobrze nie opadła fala emocji związanych z głośnym „Get Out” (2017), a już uwagę przyciąga mocno wyczekiwane „To przychodzi po zmroku” (2017). A to przecież dopiero początek długiej listy! Wydaje się, że Zachód (chociaż reprezentowany tu przede wszystkim przez Europę, Australię i Nową Zelandię oraz amerykańskich niezależnych, z pominięciem Hollywood) pod rękę z Bliskim Wschodem zrozumiał wreszcie, o co przez tyle lat chodziło Japończykom i Koreańczykom. Cóż, lepiej późno niż wcale.
Powiedzieć, że ten trend nie ominął Polski, byłoby może nadużyciem, bo ostatecznie podobnych filmów nie powstało u nas aż tak wiele – jednak zarówno „Córki Dancingu” jak i „Demon” są wyraźnym dowodem na to, że nasi twórcy nie pozostają w tyle i wiedzą dobrze, jak zaprząc do pracy kino gatunkowe oraz wytarte schematy. O ile jednak Smoczyńska stawia na zabawę konwencją, przerysowanie i kamp, o tyle Wrona konsekwentnie buduje klimat swojej opowieści, przywołując z jednej strony demony Smarzowskiego i Wyspiańskiego, a z drugiej – nawołując do rozliczenia się z trudną przeszłością.
Gdyby streścić „Demona” w kilku zdaniach, ten opis brzmiałby jak zapowiedź typowego horroru: oto importowany z Wysp pan młody przyjeżdża na polską prowincję na własne wesele; w starym domu, w którym ma zamieszkać po ślubie, czeka już na niego przyszła żona (Agnieszka Żulewska) z rodziną (w roli ojca Andrzej Grabowski): jest wódeczka, są żarciki, jest ferwor przedweselnych przygotowań i jest też trup kobiety w rozmokłej ziemi, którego przypadkiem znajduje Peter, czyli po polsku Piotrek (Itay Tiran). Po chwili zwłoki znikają jednak z niefortunnie rozkopanej mogiły, a z panem młodym zaczyna dziać się coś dziwnego: duch zmarłej przejmuje nad nim kontrolę i próbuje opowiedzieć o tym, jak przed laty doszło do tragedii. Kolorytu opowieści dodają enigmatyczne wypowiedzi starego nauczyciela, drobne gesty i mimowolne grymasy zdradzają, że lokalna historia naznaczona jest przemocą i krwią; ostatecznie lekarz traci wiarę w naukę, a ksiądz zaczyna znowu pić. I trudno mu się dziwić.
Gdyby ta historia o dybuku została zrealizowana w Hollywood, dostalibyśmy zapewne więcej straszenia demonem, a mniej straszenia przeszłością, chociaż ta ostatnie jest u Wrony jedynie pretekstem do odpowiedzenia historii. Czy niezbędnym? Reżysera ratują dystans zarówno do samego gatunku jak i do kulturowych monumentów oraz autoironiczny humor, ale w rzeczywistości cały ten kompleks symboliczny możemy w „Demonie” podmienić na inny, zamiast żydowskiego – słowiański lub chrześcijański, i otrzymać w zasadzie ten sam efekt. Wrona schodzi wystarczająco głęboko, żeby jego film zasłużyl na miano antypolskiego w ustach tych z Polaków, którzy uważają, że o pogromach żydowskich i antysemityzmie mówić się nie powinno, bo wszystko kłamstwo to i oszczerstwa rzucane na dumny, szlachetny naród polski, tak nam dopomóż Bóg. Zatrzymuje sie jednak na zarysowaniu tematu i rezygnuje z wymierzania kolejnych ciosów: zamiast naprawdę zdenerwować chłopców narodowców, na celownik bierze tradycję romantyczną – trochę szkoda, ale i tak jest nieźle. Warto jednak zaznaczyć, że – pomimo tego, co wielu chciałoby myśleć – film nie powstał w zupełnym oderwaniu od realiów: pochodzący z Tarnowa reżyser odnosi się w „Demonie” pośrednio do historii własnego rejonu, w którym pamięć o zamieszkujących miasto przed 1939 rokiem Żydach uległa zatarciu (czy też wyparciu). Ważny dla kontekstu jest również udział w projekcie Izraelczyka Itaya Tirana, w wywiadach wspominającego opowieści swojej pochodzącej z Czechosłowacji babci, która w wielu 15 lat trafiła do obozu koncentracyjnego.
„Demon”, chociaż jedynie subtelnie krytykuje niezupełnie zasłużone samozadowolenie Polaków, w krytyce konwencji romantycznej w sztuce nie bierze jeńców: torturuje schematy myślowe, którymi nieświadomie się posługujemy i szydzi z nich, konfrontując z ludyczną przaśnością polskiego wesela, rzucając widzowi w twarz, że ten od kina grozy wręcz domaga się białego giezła, głosów z zaświatów oraz wilgotnej piwnicy, gdzie opętany mówi językami i miota się w gorączce.
Kontrowersje, które wzbudziła tematyka i fabuła „Demona” uświadamiają niestety, że estetycznie i mentalnie tkwimy wciąż – w najlepszym wypadku – w Młodej Polsce i wujek Żeromski wciąż musi nam powtarzać raz po raz, że trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości. Wrona puentuje swój ostatni film złożeniem przybysza w ofierze demonom przeszłości, pochowaniem w szafie kolejnego trupa – bo przecież nie przez przypadek ściąga się obcokrajowca w miejsce odcięte od świata, pozbawione dróg dojazdowych i zapomniane. Uwadze widza nie umykają puste, akceptujące stan rzeczy spojrzenia gości i odwracany wzrok: czy jesteśmy świadkiem prawdziwego wesela czy tylko rytuału przebłagania, rozpaczliwej próby odkupienia grzechów stosunkowo tanim (bo nie za pomoca własnej krwi) kosztem?
I ilu jeszcze ofiar będą potrzebowali mieszkańcy małego miasteczka, zanim zdadzą sobie sprawę, że nie tędy wiedzie droga do oczyszczenia?
„Demona” obejrzycie legalnie tutaj, a film na DVD możecie kupić tutaj.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej nowej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.