W tym roku obejrzałam póki co mało filmów. "Mało" to znaczy jakieś 50 sztuk od stycznia. Kiepski wynik, biorąc pod uwagę, że w roku ubiegłym naliczyłam 240 tytułów. Praktycznie w ogóle nie chodzę do kina, w zasadzie to opuściłam nawet festiwal filmowy i dopiero od niedawna się rehabilituję, spędzając długie godziny na streamie. Postanowiłam jednak, że w pierwszej kolejności nadrabiać będę polskie filmy i staram się to regularnie czynić: w ciągu ostatnich miesięcy sięgnęłam więc po głośne krajowe produkcje, których z jakiegoś powodu (głównie z tego, o którym pisałam ostatnio) nie odhaczyłam z listy od razu po premierze. Jeśli chcecie zaprzyjaźnić się bliżej z aktualnym polskim kinem, to zachęcam do pójścia w moje ślady!
Oglądajcie polskie filmy. Naprawdę warto.
8. Plac zabaw (reż. Bartosz M. Kowalski, 2016) – 8/10
„Plac zabaw” zebrał po premierze bardzo skrajne recenzje i to jest już na samym starcie świetny powód, żeby film obejrzeć jak najszybciej, o ile jeszcze tego nie zrobiliście. Fabularny debiut Bartosza Kowalskiego przeraża, przejmuje do głębi, na długo pozostaje w pamięci. Duża w tym zasługa młodych aktorów, którzy – pozbawieni jakiegokolwiek doświadczenia – wnieśli na plan pozbawioną pretensji naturalność i potężny ładunek emocjonalny.
Przedstawiona tu historia jest prosta: film przedstawia jeden dzień z życia uczniów ostatniej klasy szkoły podstawowej, konkretnie zakończenie roku szkolnego. Jeszcze tylko uroczysta akademia i zaczną się letnie wakacje. Sielanka? Bynajmniej. Każde z dzieci przynosi ze sobą na szkolne podwórko bagaż życia rodzinnego i osobiste problemy, własne kompleksy, lęki i zahamowania. Kiedy wreszcie dojdzie do erupcji tych tłumionych uczuć, będzie ona fatalna w skutkach.
Tyle że nie do końca o to tu chodzi. Oko kamery skupia się na trzech głównych bohaterach: wygadanym Szymku, zakochanej w nim Gabrysi oraz nieco wycofanym Czarku. To trio śledzimy od momentu przebudzenia i porannych ablucji: dzieci przygotowują się do wyjścia, ubierają się, żegnają z rodzicami. Każde z nich wychodzi z kompletnie różnego domu i tutaj można wykonać pierwszy duży ukłon w stronę reżysera: Kowalski nie sięga po łatwą w obsłudze społeczną patologię i rodzinną przemoc, która jednoznacznie ustawiłaby stosunek widza do młodocianych bohaterów. Co sprawiło, że pochodząca z dobrego, zamożnego domu Gabrysia będzie gotowa poświęcić tak wiele, żeby zdobyć uwagę kolegi z klasy? Czy Szymka można nazwać ofiarą i czy jego postawa wobec niepełnosprawnego ojca może być usprawiedliwiona ciężarem odpowiedzialności? Czy Czarek, najbliższy temu, co chciałoby się nazwać społecznym marginesem, jest zaniedbany i niekochany czy też po prostu ponosi konsekwencje dziedziczenia określonego modelu życia i związanych z nim zachowań z pokolenia na pokolenie?
Kowalski, doświadczony dokumentalista, unika odpowiedzi i jednoznaczności. Tło, które odmalowuje, nie służy do tego, żeby usprawiedliwić bohaterów: to, czego dopuszczą się bowiem w finale tej opowieści, nie znajduje przecież żadnego usprawiedliwienia i nie może być wybaczone. Zatopione w bezczasie miasteczko, które może znajdować się gdziekolwiek w Polsce, tchnie marazmem i brakiem perspektyw. Żeby osiągnąć sukces, należy stąd uciec i nie chodzi już nawet o status finansowy, ale o wyrwanie się z obezwładniającego uczucia bezsensu. Śmiesznie brzmią tu frazesy o wielkich marzeniach i byciu tym, kim się zechce: bohaterowie Kowalskiego zdają się patrzeć widzowi wprost w oczy i mówić, że równe szanse to bzdura, że nie każdy może osiągnąć rzeczy wielkie. Że koniec końców żadne trudności losu nie są przeszkodą tak wielką jak konsekwentne – nawet jeśli nieświadome – podcinanie skrzydeł, złe wzorce i osuwanie się w apatię.
Finał tej opowieści wybrzmiewa mocno – dla niektórych nawet zbyt mocno: przeciwnicy zakończenia „Placu zabaw” zarzucają reżyserowi epatowanie okrucieństwem, mylą się jednak ogromnie. Ta długa, nakręcona na mastershocie scena, sfilmowana ze sporej odległości, nie miała być w zamierzeniu policzkiem w twarz odbiorcy, ale powolną torturą, w której największą rolę gra wyobraźnia. Nie da się odwrócić oczu od tego, co robią chłopcy, a naciskająca na przełyk kula dławi coraz bardziej z minutu na minutę. Nie da się podejść bliżej, zaspokoić ciekawości, interweniować: Kowalski każe widzowi przyglądać się z oddali i uświadamia, jakie są konsekwencje przymykania oczu na przemoc, której bywamy świadkami: podobnie jak klienci galerii, mijający obojętnie pozbawione opiekuna dzieci wałęsające się po alejkach centrum handlowego, tak i my jesteśmy tu odpowiedzialni za to, co się wydarzyło. Zakończenie „Placu zabaw” boli, wytrąca z równowagi, zmusza do opuszczenia strefy komfortu i spojrzenia na zło jako na wyraz obojętności wobec świata, braku osobiście wypracowanego systemu wartości. Przyjęta przez reżysera perspektywa, która rozdrażniła tak wielu odbiorców, stawia nas w dokładnie takiej pozycji, z jakiej najczęściej jest nam najwygodniej obserwować i komentować: biernego widza, oddzielonego szybką od wydarzeń krytyka, który z wygodnego miejsca przed monitorem lub z bezpiecznej odległości rzuca gromy na zepsucie współczesnego świata. Być może to własnie ten zawoalowany zarzut o bierność i hipokryzję wzbudził tak żywiołowy sprzeciw widzów? Być może wolimy myśleć, że w podobnej sytuacji zareagowalibyśmy, nie dopuścilibyśmy do tragedii już na wczesnym etapie, bylibyśmy w stanie poświęć własny psychiczny komfort w imię niesienia pomocy?
Pytanie, ilu z nas zarejestrowałoby w ogóle obecność pozbawionych opiekuna dzieci, zwróciłoby na nie uwagę w stopniu umożliwiającym późniejszą identyfikację, wyraziłoby jakiekolwiek zaniepokojenie. Czy może w imię tak modnego przecież pilnowania jedynie własnych spraw wolelibyśmy założyć wygodnie, że to przecież nie nasz problem? Czy mając świadomość, ile podobnych tragedii może odbywać się regularnie w zasięgu naszego wzroku i słuchu, nie powinniśmy być nieco bardziej powściągliwi w wydawaniu sądów i wyrażaniu swojego świętego oburzenia pod filmikami w sieci? Być może zostały nakręcone na podwórkach naszych kamienic, kiedy zapobiegawczo patrzyliśmy w inną stronę.
Przypominają się słynne słowa Hannah Arendt o banalności zła: kat jest jedynie trybikiem w machinie, która – raz wprawiona w ruch – od pewnego momentu napędza się już sama. Żeby czuć skruchę, trzeba rozumieć istotę wyrządzonej przez siebie krzywdy, odebrać sobie prawo do usprawiedliwienia poprzez czynniki losowe i okoliczności. Czy Szymek i Czarek mogliby zrozumieć, jaką granicę przekroczyli, dlaczego dopuścili się niedopuszczalnego? Kowalski nie daje odpowiedzi. Zwraca jedynie uwagę na to, jak bezlitosnymi i surowymi zasadami rządzi się świat dzieci, jak fatalne w skutkach może być zaniedbanie rozwoju emocjonalnego dziecka i utrata kontroli nad kształtowaniem jego światopoglądu i moralności. Zwierzęce prawo silniejszego w połączeniu z jakże ludzką zdolnością do popełnienia zbrodni bez racjonalnego (w kontekście przetrwania) uzasadnienia to kombinacja przerażająca.
Pod pewnymi względami „Plac zabaw” przeraża jeszcze bardzież niż kultowy już „Władca much”: zachowanie bohaterów Kowalskiego napędza nie pierwotny instynkt, ale nuda i znieczulenie, w jakiś sposób powiązane z filtrowaniem rzeczywistości przez ekran smartfona. Nie o demonizowanie narzędzia jednak tu chodzi: dzieci wyrządzają krzywdę swoim kolegom, bo… mogą, a ciężar winy rozkłada się po równo na wszystkich elementach, z których skonstruowany jest ich mikrokosmos. Gabrysia jest przecież na tyle duża, że powinna być już bardziej rozsądna, jak jednak ma czuć do siebie szacunek, kiedy nazywana jest „Grubcią” i nie za bardzo ma z kim porozmawiać w rodzinnym domu? Od 12-letnich Czarka i Szymka także można wymagać już umiejętności odróżenienia dobra i zła, czy jednak pozbawiona empatii teoria ma jakąkolwiek wartość w konfrontacji z prawdziwym życiem?
Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego w sieci regularnie znajdujecie doniesienia o dzieciakach, które podpalają jeże, znęcają się nad swoimi kolegami czy przekraczają granice obyczajowe, obejrzyjcie „Plac zabaw”. Być może Kowalski przekona Was, że o potworności zła świadczy to, że tak często popełniane jest przez ludzi, którzy niekoniecznie są źli z natury.
Sprawujący opiekę artystyczną nad „Placem zabaw” Wojciech Smarzowski nazwał film ostrzeżeniem dla rodziców. Chociaż trudno się z nim w tej kwestii nie zgodzić, mądry obserwator odczuje tu ciężar odpowiedzialności złożony na barki nie tylko opiekunów, ale całego społeczeństwa.
„Plac zabaw” obejrzycie legalnie tutaj, a film na DVD możecie kupić tutaj.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej nowej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.